Gdy niespodziewanie
„Gazeta Polska” zaproponowała mi napisanie trzech krótkich szkiców o
młodzieżowej konspiracji lat 70 i 80 pomyślałem o burym, nylonowym, spranym,
niewygodnym i zaopatrzonym w numer osobowy i wielki napis „Zakład Karny” swetrze
więźnia, jako alegorii.
Szarość to byłoby
pierwsze słowo biblii PRL. Długo po szarości nie mielibyśmy nic, by zaraz potem
wyskoczyły pracowicie zaszczepiane: strach i brak nadziei. „Chcesz pokonać Układ
Warszawski ?” i śmiech konfidenta pewnego, że trafił „szóstkę” w totka kapując
„wywiadowi PRL” w zamian za przymkniecie oczu na handelek antykami zrabowanymi „banditam”
przez zapobiegliwych towarzyszy z polskiego oddziału razwiedki: zegary z
kukułkami i bawarskie kufle piwa wynoszone na furmanki podczas krzyków
uświadamianej seksualnie mówiącej po niemiecku dzieciarni czy pieczęci polskiego
króla mających przywrócić do życia męża, stygnącego szybko gdzieś pod lasem.
Pierwszy pojedynek miedzy realnym socjalizmem a światem wolnych ludzi położonym
kilkaset kilometrów na zachód, zaraz za gwardyjskimi dywizjami pancernymi,
polami minowymi zakończonymi murem przed którym stały ruskie czołgi i ubecy z
wilczurami niemieckimi, a za którymi można było zobaczyć najpierw największe na
świecie czołgi z białymi gwiazdami z załogami z New Jersey, a obok lękliwych
niemieckich pograniczników, a zaraz potem równe pasmo autostrady – cudownie
równe i przyjazne samochodom, odbyło się nie na polu bitwy, tylko w pachnącym „Old
Spice” gabinecie mojego ojca, z którego wymaszerowały książki drukowane na
cudownym, grubym i białym papierze cudownie czarną, prawie nie rozmazującą się
farbą w daleki Paryżu: seria Stefana Korbońskiego „W imieniu Rzeczpospolitej”,
„W imieniu Kremla”, Sołżenicyn „Archipelag Gułag”, Anders „Bez ostatniego
rozdziału” , Pobóg- Malinowski. Książki te pisane polszczyzną jakby lepszą, bo
wolna od nienawiści zmierzyły się z drukowanymi szarą, brudzącą farbą na
papierze toaletowym biblioteką realnego socjalizmu i spowodowały u mnie
pragnienie ich poznawania i dalszego rozpowszechniania. Tak powstała pierwsza
niezależna biblioteka w szkole podstawowej im. Marii Konopnickiej w Warszawie.
Piotr Kaltenberg, Paweł Dziliński, Jerzy Jakubowski, Joanna Ziemba, Olaf Meyer i
ja zostaliśmy jej bibliotekarzami. Nasza latająca biblioteka nigdy nie wpadła.
Miało być osobiście, no
to będzie: Jestem wnukiem generała Wacława Sokolewicza, który zginął w Katyniu i
profesora SGGW Edwarda Szyfelbejna. Przodkiem dziadka Sokolewicza według
niezbyt precyzyjnej legendy rodzinnej, był wezyr pasza Sokolewicz – bohater
narodowy na Bałkanach. Do moich przodków mogę zaliczyć Ignacego Fidela
powroźnika z Miechowa i Władysława Szyfelbejna mistrza w fabryce tekstylnej „Stradom”
w Częstochowie. Moi rodzice są nauczycielami akademickimi: mama prof. Zofia
Sokolewicz jest etnografem a ojciec prof. Wojciech Sokolewicz prawnikiem.
Członkami mojej rodziny są katolicy, protestanci i agnostycy. Nigdy nie miałem
wrażenia wyjątkowości. W grupie moich przodków jest zarówno bohater narodowy z
Bałkan, jak i powroźnik z Miechowa. Taki rodowód to obligacja do rozmów ze
wszystkimi. Poglądy polityczne, samo ich posiadanie w tym wieku, było
wyróżnikiem.
W czerwcu 1976 mój
wyróżnik ujawnił się po raz pierwszy w praktyce. Chciałem wziąć udział w
proteście: namówiłem moja babcie na współudział – babcia zrobiła bardzo dużo
kanapek, które miały wesprzeć protestujących. Podróż do Radomia okazała się
jednak trudnym wyzwaniem: kupiliśmy bilety, ale pociągi nie kursowały,
stanęliśmy na szosie próbując „złapać stopa” i przez bite kilka godzin zupełnie
nic nie jechało w stronę Krakowa. Gdy już straciliśmy nadzieję zatrzymał się
„Star” i tak etapami, przez Zbroszę Dużą dojechaliśmy do dworca kolejowego w
Radomiu, gdzie wpadliśmy wręcz na milicyjny patrol. Piotr zdążył się
teleportować, a ja najpierw spędziłem kilka godzin w poczekalni miejscowego
posterunku milicji, by zostać uświadomionym przez miłego, fizycznie bardzo
podobnego do kapitana Żbika – bożyszcza warszawskiej dzieciarni funkcjonariusza,
że w Radomiu ma właśnie miejsce zlot „gitowców” – nieformalnego ruchu
młodzieżowego nawiązującego do tradycji złodziejskich. Natychmiast zaoferowałem
swoją pomoc cytując celnie kapitana Żbika, który „nie takim przeciwieństwom
dawał radę” wyznałem funkcjonariuszowi, że jestem komunistą, uwielbiającym
wprost Edwarda Gierka. Wówczas lody stopniały: dostałem kanapkę i herbatkę.
Funkcjonariusze obiecali nie powiadamiać szkoły, ale niestety nie mogli nie
powiadomić mojego ojca, który chyba też znał zasady teleportacji, bo natychmiast
po rozmowie z kapitanem Żbikiem odebrał mnie z komendy. To, co miało miejsce
później miało z pewnością szczytny cel, ale sposoby dojścia do niego odbiegały
od popularnej wizji miłości ojcowskiej, a nawet sprawiedliwej kary. Zaraz po
wakacjach 1976 los wystawił mnie na kolejną próbę: Artur Bojewski, przyjaciel
Pawła Danielewicza usiłował przekonać mnie, że jest osobą godną zaufania i
powinien dostąpić zaszczytu wstąpienia do biblioteki – początkowo przekonywał
mnie na przerwie demolując mną salę od geografii, a potem w czasie dużej przerwy
wyrzucił portret Włodzimierza Ulianowa przez otwarte okno klasy. Patrolujący
Ogród Saski milicjanci musieli być niezwykle zdumieni, gdy obok ich głów spadł
im wprost pod nogi zupełnie roztrzaskując się portret wodza rewolucji Ulianowa
ps. „Lenin” i postanowili poinformować o zajściu władze bezpieczeństwa i
dyrektora szkoły. Dyrektor Gostkowski wezwał mnie na rozmowę: wiedział o
bibliotece i obiecywał natychmiastowe wyrzucenie ze szkoły i ocenę
niedostateczną ze sprawowania, a więc zimowanie w 7 klasie, o ile nie przyznam
się. Nie przyznałem się, ale dowiedziałem, że jeden z moich kolegów donosi.
Udało mi się także donosiciela wyizolować i od tego momentu biblioteka
działająca pod mylącą nazwą „klub młodego komunisty” już nigdy nie miała
problemów. Kilka minut po nieprzyjemnej rozmowie z dyrektorem Gostkowskim Artur
Bojewski sam z własnej woli udał się do dyrekcji, aby się przyznać, że to on
wyrzucił Lenina ze szkoły, a liberalny dyrektor pozostawił Artura w naszej
klasie obniżając mu tylko ocenę ze sprawowania. Była to poważna próba i jestem
bardzo zadowolony, że bardzo godnie ją zdałem: nie przyznałem się do niczego i
udałem skrzywdzoną niewinność. Gdy kilka tygodni później rozpoczęliśmy z Jurkiem
Jakubowskim malować na murach literki nowego ugrupowania politycznego: Komitetu
Obrony Robotników i zrzucać w błoto czerwone flagi robiliśmy to sami i w
największej tajemnicy. Rozmowa z dyrektorem Gostkowskim pokazała nam, że
donosiciele byli wśród nas. Parę miesięcy po pierwszym zatrzymaniu trafiła mi w
ręce pierwsza bibuła: pisany na przebitkach apel KOR i „Biuletyn Informacyjny”
wykonany już metodą „ramkową” . Kiedy zadowolony z siebie pokazałem BI znajomym
dorosłym z Kedywu AK, których uważałem za osoby pewne i znające się dobrze na
walce z komunizmem, weteranom z wieloletnimi wyrokami więzienia w czasach
stalinizmu najpierw dowiedziałem się, że tytuł jest wznowieniem wolnej,
akowskiej prasy i zobaczyłem szczęście w ich oczach. Przy odbiorze „Biuletynu
Informacyjnego” spojrzenia znajomych nie były już takie przyjazne. Zapytałem co
się stało? „Stalinowcy ukradli nam Biuletyn Informacyjny.” Zrobiło mi się bardzo
przykro. Starzy ludzie prawie płakali… „Biuletyn Informacyjny” miał podtytuł:
KOR. Zapytałem wówczas pana Romualda i panią Halinę dlaczego oni nie nazwali
swojej gazety inaczej. Nie odpowiedzieli mi. Nie kolportowałem później już nigdy
aktywnie Biuletynu Informacyjnego KOR/KSS KOR, a osoby robiące na mnie złe
wrażenie ekspediowałem natychmiast do Jacka Kuronia, który dzięki swojej
bliskości geograficznej zaczął pełnić rolę swoistego śmietnika rekrutacyjnego…
Informacje z mojej teczki wskazują na to, że rzadko się myliłem w ocenie ludzi.
TW opisują w swoich raportach szczegółowo moja znajomość z Grażyną, Jackiem i
Maćkiem Kuroniami.
Smutno wyglądały lekcje
historii najnowszej w mojej szkole. W 1978 roku zostałem zapytany na lekcji
historii, jaki ustrój panował w Polsce przed wojną. Podzieliłem 20 lecie
międzywojenne na czasookresy zgodnie z wówczas panującymi ustawami zasadniczymi
dodając jako cezurę Zamach Majowy i szczegółowo je scharakteryzowałem.
Powiedziałem o istnieniu grup nieformalnych, jak Zamek czy Belweder. Usłyszałem
na to: „Niedostateczny, nie umiesz”. Moja przyjaciółka, która była prymuską
zapytana o to samo odpowiedziała, że w Polsce przed wojną panowała dyktatura
faszystowsko-wojskowa i otrzymała natychmiast piątkę. Parę tygodni później
wywołałem ogólną wesołość twierdzeniem, że powodem rewolucji kubańskiej był głód
spowodowany nadmiernym płoszeniem ryb biednym rybakom przez kąpiele obrzydliwie
bogatych turystów amerykańskich. Dostałem 5.
Innym wydarzeniem
przełomowym było moje prywatne śledztwo w sprawie Mordu Katyńskiego, w którym
zginął mój dziadek generał Wacław Sokolewicz, brat mojej babci, kapitan
Stanisław Fihel, i kilku dalszych krewnych… Od kiedy pamiętam chodziłem do
Dolinki Katyńskiej. Dolinka Katyńska była wtedy dziurą pełną błota. Tam dużo
później, na skutek działania ś.p. Stefana Melaka, pojawiła się płyta, która
czasem znikała, potem się znowu pojawiała... Ja to miejsce pamiętam jako,
dosłownie, dziurę pełną błota, taką bardzo specjalną dziurę. Tam było bardzo
dużo zniczy. Błoto i w tym błocie kwiaty i znicze. Niesamowite wrażenie: bardzo
symboliczne. Wyczuwało się napięcie – osoby przychodziły, zapaliły znicz i
szybko uciekały. Podobnie było pod grobem Rydza Śmigłego. Prostackie tłumaczenie
Rosjan i służącym im komunistów, że to zrobili po prostu Niemcy, którzy
mordowali wszystkich, których zamordować mogli, rosyjska tablica-fałszywka w
Chatyniu i brak jakiegokolwiek pomnika były dla mnie wystarczającymi
przesłankami, aby uznać winę Rosjan za dowiedzioną.
Wybór Jana Pawła II
zburzył wszystkie stereotypy: władcy komunistyczni chcieli bardzo pokazać, że są
gospodarzami PRL – jedynego realnie istniejącego państwa Polskiego. Ulice miały
być puste – Polakom zaproponowano atrakcyjny program telewizyjny, chyba właśnie
wtedy ruszyła telewizja „Studio 2” – blok programowy Mariusza Waltera prowadzony
przez Bożenę Walter późniejszych właścicieli TVN, tuż przed wizytą pojawiły się
nowe, atrakcyjne alkohole, a nawet szynka. Aparat partyjny wymyślił wiele prac,
które mieli w tym czasie wykonywać w swoich zaciszach domowych Polacy.
Jednak ilość
pielgrzymów, którzy wyszli na ulicę, aby powitać Jana Pawła II pokazała słabość
PRL i odebrała wiarygodność ludziom, podającym się za rządzących Polską.
Papież uświadomił mi, że
nie jestem zainteresowany ani lepszym I Sekretarzem, ani nawet „socjalizmem z
ludzką twarzą” propagowanym przez nieszczęsne sieroty po Bierucie i
Brystygierowej tylko pełną niepodległością państwa Polskiego.
Zimą 1979 pojechaliśmy z
moim ojcem i Jurkiem Jakubowskim do Ustrzyk Dolnych, gdzie mieszkał Paweł Siczka
punkrockowiec z KSU o którym dowiedzieliśmy się od Kazika Staszewskiego, również
muzyka i gdzie mieli mieszkać Ukraińcy. Dużo rozmawialiśmy o punk rocku,
Warszawie i Ustrzykach – dowiedzieliśmy się co naprawdę oznacza KSU i Paweł
Siczka zaproponował nam udział w misji dla dobra narodu polskiego i
ukraińskiego: mieliśmy pomóc pochodzącemu z mieszanego małżeństwa uciekinierowi
z domu przekonać matkę - polkę, miejscową nauczycielkę, że nie ma sensu szukać
syna chcącego być ze swoim ukraińskim ojcem. Misja zakończyła się zatrzymaniem,
przesłuchaniem i obowiązkową lekturą pasaży „Łun w Bieszczadach” Jana Gerharda
ze szczególnym uwzględnieniem milicyjnej mądrości, że do Ukraińców należy tylko
strzelać.
Po powrocie z ferii
zimowych nasze akcje przeciwko komunistycznym świętom potęgują się. Ściągamy
czerwone flagi z warszawskiego KW PZPR i nieopodal znajdującego się Muzeum
Lenina za pomocą wynalezionej przez nas „wędki”. Na razie nie mamy strat
własnych. Wakacje letnie spędzam w Bułgarii. Bułgaria to miejsce gdzie widać
sowietyzację – upodobnienie się środowiska oligarchów, wówczas nazywanych
nomenklaturą („mażiory”) do ich rosyjskich wzorców. Alkohol, zwierzęcość i
niesprawiedliwość jak również wschodniopolska mentalność niezauważalna w Polsce
tu w sojuszniczej Bułgarii staje się widoczna. Trzeba cos zrobić, aby nie zostać
17 republiką. Bez struktury ani rusz… Tuż po wakacjach 1 września na Placu
Zwycięstwa zostaje wygłoszona Deklaracja powstania KPN-u, gdzie pada słowo
„niepodległość”.
Ponieważ pojawia się
Czarna Jedynka która zabiera nam paru kolegów. Ruch Obrony Praw Człowieka i
Obywatela dużo bardziej odpowiada nam niż partyjniacki KOR. Rok 1979 to także
debiut naszej własnej gazety - pismo ma się nazywać tak samo jak pismo Józefa
Piłsudskiego: „Przedświt”. Gazetka ukazuje się w grudniu 79 roku, ale z datą
styczniową. Odmowa przyjęcia do Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela i KPN-u
w 79, powoduje u tych z nas ogromną frustrację, że nas nie chcą. Odbijamy się od
granicy 18 lat. Szukamy i znajdujemy wyjście: „Jak nas nie chcą, to zrobimy
sobie sami organizację”. Czytamy „Rewolucję bez rewolucji” Moczulskiego i
„Robotnika Wybrzeża”. Jesteśmy przekonani, że stoimy jako społeczeństwo u progu
wybuchu społecznego niezadowolenia. Spirala się nakręca. Jesteśmy już po
Helsinkach, co przede wszystkim stwarza zabezpieczenie prawne.. Wkrótce przez
przypadek doszło do kontaktu z „Uczniem Polskim” – pierwszym niezależnym pismem
młodzieży szkół średnich w PRL. Ja chciałem pozyskać ludzi do małego sabotażu –
oni redaktora. Wychodzi jeszcze jeden numer „Przedświtu”, dwustronicowy, na
ramce. Andrzej Czuma spotkany w sali katechetycznej w kościele Jana Kantego
zrobił na mnie wielkie wrażenie, jego przeszłość, rozumienie znaczenia symbolu:
pomnik Lenina, odsiadka i przede wszystkim słowo „niepodległość”.
Ponieważ Jurek
Jakubowski był Żydem i pani od rosyjskiego też była Żydówką, wobec tego, pomimo
że nienawidziłem rosyjskiego, miałem bardzo dobre oceny z rosyjskiego. To była
taka nieproszona premia za przyjaźń z Jurkiem. Jak przeszedłem do liceum jako
człowiek problemowy, to już się nie dało ukryć, że nie tylko nienawidzę
rosyjskiego, ale również go nie znam. Pani rusycystka była załamana. Powiedziała
publicznie, że jest jeden uczeń, który po 5 latach nauki rosyjskiego nie zna
alfabetu. Ja byłem tym uczniem. Stanąłem przed wyborem: 3 z dwoma minusami,
czyli ocenę, która jeszcze pozwala przejść do następnej klasy pod warunkiem
uczestnictwa w pochodzie pierwszomajowym. Wykazałem zainteresowanie, ale na
wszelki wypadek zapytałem czy umowa nie nakłada na mnie obowiązku odświętnego
ubioru i czy będę mógł ubrać się w to, co uznam za stosowne. Rusycystka
pilotująca również TPPR, do którego jako jeden z nielicznych nie należałem, nie
przeczuwając podstępu zgodziła się. Miałem ciotkę w teatrze, gdzie w garderobie
wisiał piękny, czarny mundur paradny oficera Waffen-SS. Odpowiadałem bardzo
dokładnie kryterium aryjskiemu: 193 cm, niebieskie oczy, wysokie czoło,
blondyn.. Pozwolono mi go kiedyś przymierzyć – pasował jak ulał. Marzyłem aby go
kiedyś założyć - 1 maja wydał mi się wyjątkowo odpowiednim momentem, a mundur
był po prostu jakby na mnie szyty. Powiedziano, że nie ma problemu, mogę go
wypożyczyć. Ubrałem się w ten mundur i spotkaliśmy się na 1 Maja z Brygadą
Kryzys oraz z grupą punkrockowców z liceum Reja i Frycza. Happening idealnie się
udał: tam było takie hasło „pokój”. Trzeba było usunąć parę elementów i z
„pokoju” robiło się „oko”. Z tym transparentem przemaszerowaliśmy Marszałkowską
przed trybuną popierając w imieniu narodu faszystowskiego I Sekretarza PZPR
towarzysza Gierka. Pani od rosyjskiego dotrzymała słowa, a moja wychowawczyni
powiedziała, że ja już nigdy nie muszę przychodzić na święto 1 maja…
We wrześniu 1980 roku w
redakcji „Ucznia Polskiego” pojawia się pseudonim „Jędrzej Starobielski” a 3
września Tomasz Sokolewicz otrzymuje legitymacje nr. 102 NSZZ „Solidarność”.
|