|
|
Poniższy tekst
pochodzi z 51 numeru Kwartalnika "Karta" i zostaje tutaj
udostępniony bez żadnych skrótów ani poprawek. |
|
Emil
|
|
KRYSTYNA BARCHAŃSKA |
|
|
Relacja Krystyny Barchańskiej dotarła do
nas za pośrednictwem Izabeli Górnickiej-Zdziech, która
przygotowała tekst w 2003 roku.
Próbowaliśmy wtedy skontaktować się z
rodziną i znajomymi Emila
Barchańskiego, szukaliśmy dokumentów w
Instytutcie Pamięci Narodowej — bezskutecznie. Dzisiaj,
25 lat od Jego śmierci, wracamy do tej nie publikowanej dotąd
opowieści — teraz nieco pełniejszej. Dzięki pomocy Krystyny
Barchańskiej, Haliny Katarzyńskiej, Ligii Urniaż-Grabowskiej i
Tomasza Sokolewicza mogliśmy uściślić niektó-re jej
elementy. (Red.)
|
|
|
W 1980 roku byłam młodą
matką. Miałam 36 lat, a mój syn
Emil dopiero 15. W sierpniu 1980
całą rodziną pojechaliśmy na wakacje na Wybrzeże. Tam pierwszy
raz usłyszeliśmy, że coś się dzieje w
Stoczni Gdańskiej, a po
powrocie do Warszawy dowiedzieliśmy się z
telewizji o podpisaniu
Porozumień.
W roku szkolnym 1980/81 Emil rozpoczął
naukę w XI
Liceum Ogólnokształcącym im. Mikołaja Reja w
Warszawie. Ku mojemu zaskoczeniu, prezentował bardzo
radykalną postawę ideową. Mówił, że nie akceptuje ustroju
fałszywego socjalizmu. W rozmowach
z synem jesienią 1981 zorientowałam
się, że jest pod wpływem swojej szkolnej wychowawczyni,
polonistki Zofii Bujalskiej, która była aktywną działaczką
nauczycielskiej „Solidarności”. Syn przynosił ze szkoły wiele
informacji na temat nowo powstałego Związku. Czasami wiedział
więcej ode mnie i od męża, chociaż
my też mieliśmy kontakt z ludźmi
zaangażowanymi w działalność
opozycyjną.
Emil nagle stał się w
pełni zaangażowanym politycznie młodym człowiekiem. Miał
już wśród swoich znajomych i
przyjaciół takich, z którymi
spotykał się wyłącznie w celu
dyskutowania o sytuacji w
kraju. Późną jesienią 1981 razem z
kolegami ze szkoły — między innymi z
Leszkiem Czajkowskim, utalentowanym klasowym poetą i
satyrykiem — założyli kabaret „Wywrotowiec” oraz zaczęli
redagować pismo satyryczno-polityczne „Kabel”.
Obserwowałam to wszystko z
nieustającym zdziwieniem, a
nawet zdumieniem, ponieważ na moich oczach syn niezwykle szybko
dojrzewał, stawał się młodym patriotą. Widząc, jak Emil się
angażuje, próbowałam z nim
rozmawiać, powodowana matczynym lękiem. To naturalne, że bałam
się o jedyne dziecko. Niepokoiłam
się, że jego działalność może się źle skończyć. Pamiętam
szczególnie jedną dyskusję, kiedy przywołał nazwiska Tomasza
Zana i Adama Mickiewicza, mówił o
filaretach i filomatach, o
kibitkach wysyłanych na Sybir. Odniosłam wtedy wrażenie,
że on gotów jest już teraz wsiąść do takiej kibitki i
pojechać za swoje ideały na najdalszy Sybir...
Wszystkie próby przekonania go, by
ograniczył swoje zaangażowanie, zawiodły. Podczas którejś z
naszych rozmów Emil powiedział: „Mamo, ty i
tata należycie do pokolenia przestraszonych. Was już
przestraszyli, a mnie jeszcze nie
zdążyli. Ja się ich nie boję. Nie będę żył na kolanach. Umrę
stojąc”. Gotów był na wszystko, był nieustępliwy,
prezentował typowo młodzieńczy idealizm. A
ja ciągle miałam nadzieję, że z
tego wyrośnie.
W 1981 roku
Emil intuicyjnie wyczuwał, że panujący ustrój się kończy i
że warto zawalczyć o
przyspieszenie przełomu. „Mamo — mówił — to ich
ostatnie podrygi. Oni się już kończą. Nie widzisz, jaką mają
zadyszkę?” Miał do komunistów pretensje o
tępienie wiary w Boga, o
zniszczenie wartości chrześcijańskich w
sercach i umysłach wielu
jego kolegów.
Syn zetknął się w
tym czasie z Ruchem Młodej
Polski, na którego czele stał młodziutki wtedy Aleksander Hall.
Przewodniczącym samorządu szkolnego w
Liceum im. Reja był wówczas Tomek Sokolewicz, uczeń
trzeciej klasy, inteligentny, wrażliwy chłopak, bardzo
zaangażowany w działalność
opozycyjną; i jak głosiły szkolne
plotki — związany z Ruchem Młodej
Polski. Sokolewicz często rozmawiał z
Emilem, dyskutowali na przerwach o
polityce.
Dzięki Tomkowi oraz Grzesiowi Ziemniakowi,
koledze z klasy, zaangażowanemu w
kolportaż nielegalnych książek, Emil zetknął się z
wydawnictwami podziemia. Zaczął przynosić do domu
broszury, ulotki, książki. Czytał je zawzięcie, a
ja i mój mąż razem z
nim. Ich treść miała wpływ także na nas, ale nadal
staraliśmy się powściągać entuzjazm syna.
Nastał 13 grudnia 1981. Niektórzy z
naszych przyjaciół zostali internowani. Syn musiał bardzo
szybko pozbyć się nakładu „Kabla”, który był jednoznaczny w
wymowie politycznej. Bardzo pomocny okazał się wtedy
dyrektor szkoły, Witold Kaliński, który najpierw dał uczniom
wolną rękę w tworzeniu pisma, a
potem pomógł je ukryć. Zagrożenie było duże także dla
grona pedagogicznego, z Zofią
Bujalską na czele.
W styczniu 1982 syn miał szesnaście i
pół roku. Oprócz kolegów ze szkoły, zaprzyjaźniony był z
kilkoma chłopcami ze Starego Miasta, także ze wspaniałym
Arturem Nieszczerzewiczem, pseudonim „Szczurek”. Emil często go
odwiedzał w mieszkaniu przy ulicy
Bugaj (my mieszkaliśmy na Bonifraterskiej). Odbywały się tam
różne spotkania, niekoniecznie polityczne — syn intensywnie
uczestniczył we wszystkich. Szybko zorientowałam się, że Artur
mu imponuje. Był o rok starszy i
mieszkał sam, bez rodziców. Emil mówił o
nim: „Mamo, to wspaniały chłopak. Nikt nie każe mu się
uczyć, a on uczy się sam dla
siebie. Nie dla rodziców, których tak naprawdę chyba niewiele
obchodzi. Przecież zostawili go samego w
tym mieszkaniu...”.
Emil zaprzyjaźnił się w
tym czasie także z Szymonem
Pochwalskim i Krzysztofem Kownasem.
Obaj — starsi od niego o prawie dwa
lata — byli uczniami szkoły wieczorowej. Mieszkali niedaleko nas,
przy ulicy Wałowej. Syn poznał także Krystynę Pochwalską, mamę
Szymona, która — jak mi Emil opowiadał — działała wówczas bardzo
aktywnie w Prymasowskim Komitecie
Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i
ich Rodzinom, powstałym przy warszawskim kościele św.
Marcina na ulicy Piwnej, organizując między innymi kolonie i
obozy dla dzieci osób internowanych w
Białołęce.
Krystyna Pochwalska to wielka
indywidualność, bardzo ciekawy człowiek. Młodzi ludzie, którzy
spotykali się w jej
mieszkaniu na Wałowej, mówili na nią Ciotka Kryśka.
Zrobiła na Emilu wielkie wrażenie. Do Ciotki Kryśki biegał
wówczas nieustannie i tam spotykał
się z innymi młodymi ludźmi,
zaangażowanymi w większym lub
mniejszym stopniu w działalność
opozycyjną. Wszyscy oni byli szalenie pewni swoich racji i
w ich przekonaniu mocno
zakonspirowani.
W tym czasie nie miałam okazji osobiście
poznać Krystyny Pochwalskiej, ale poznałam jej syna, który
zaczął nas dość często odwiedzać. Emil był nim zachwycony.
Mówił: „Mamo, Szymon to najfajniejszy chłopak, jakiego udało
mi się w życiu poznać. A
żebyś wiedziała, jaka fajna jest jego matka, Ciotka
Kryśka”.
Emil był bardzo zdyscyplinowany. Nigdy nie
wychodził późno, szczególnie odkąd po wprowadzeniu stanu
wojennego ogłoszono godzinę milicyjną (po godzinie 20.00
nieletnim nie wolno było przebywać na ulicy). Syn ściśle trzymał
się tych rozporządzeń. Nie narażał mnie na niepotrzebny
niepokój.
Na początku 1982 roku szkolne życie Emila,
na które oprócz nauki składały się roznoszenie bibuły i
kolportaż książek, stało się jeszcze bardziej intensywne.
Moje protesty nadal jednak spotykały się z
taką samą reakcją. Mówił, że inaczej się nie da, a
w stanie wojennym tym
bardziej trzeba się bronić i
protestować, nie wolno dać się zastraszyć. Zamknął mi tym usta,
gdyż uświadomiłam sobie, że ma rację. Rzeczywiście, powodem
moich reakcji był strach. Bałam się.
10 lutego 1982 późnym popołudniem syn wpadł
do domu razem z Arturem
Nieszczerzewiczem. Obaj byli bardzo podnieceni, choć próbowali
to ukryć. Trudno jednak było nie zauważyć, iż coś się stało.
Musiałam się dowiedzieć, o co
chodzi. Syn powiedział mi w
wielkiej tajemnicy, że odważyli się zrobić zamach na pomnik
Feliksa Dzierżyńskiego. Pomnik ten stał na ówczesnym placu
Dzierżyńskiego, tuż pod nosem milicji, obok Pałacu Mostowskich,
siedziby Komendy Stołecznej Milicji Obywatelskiej. Akcja odbyła
się o godzinie 16.00. Pięciu
chłopców oblało pomnik farbą, a
następnie go podpaliło, doszczętnie niszcząc tablicę
upamiętniającą „wielkie zasługi” towarzysza Dzierżyńskiego dla
Polski. Chłopcy zaraz po akcji szybko się rozbiegli. Reakcja
milicji była natychmiastowa i
niestety jednego z nich, Marka
Marciniaka, złapano.
Pierwszy raz zetknęłam się wtedy z
nazwiskiem tego chłopca. Nie był ze Starego Miasta ani z
Wałowej, nie chodził także do szkoły Emila. Syn, aby mnie
uspokoić, powiedział, że Artur Nieszczerzewicz rzekomo poznał go
w kolejce po lody, a
następnie zwerbował do akcji, bo brakowało im jednej
osoby. Podobno Marek aż palił się do konspiracji. Pojawiło się
pytanie, czy może ich wydać. Emil i
Artur uspokajali mnie, że zna tylko ich pseudonimy. Dzisiaj wiem
— tak było. Wtedy jednak obawialiśmy się, iż przez niego dotrą
do syna i pozostałych chłopców.
Na drugi albo trzeci dzień po zdarzeniu
„Trybuna Ludu” zamieściła notatkę o
chuligańskim napadzie na pomnik oraz nieprawdziwą informację, że
sprawcy zostali aresztowani.
Na Wałowej w
tym czasie wrzało. Do domu Krystyny Pochwalskiej przychodziła
duża grupa młodych ludzi z różnych
warszawskich szkół... Niestety, syn nie dotrzymał
konspiracyjnych zasad. Zwierzył się Szymonowi, że brał udział w
akcji na pomnik Dzierżyńskiego i
że została ona zorganizowana z
inicjatywy chłopców ze Starego Miasta, związanych z
Arturem Nieszczerzewiczem.
Leżał mi na sercu los Marka Marciniaka.
Pytałam syna, czy wie, gdzie Marek mieszka i
jak skontaktować się z jego
rodziną. Niestety, nie wiedział. Marek stał się ofiarą, zapłacił
za pomysł kilku odważnych chłopców. Dopiero na jego rozprawie
dowiedziałam się, że był uczniem czwartej klasy licealnej i
właśnie w tym roku zdawałby
maturę. Niestety, jako pełnoletni podlegał dekretom stanu
wojennego, czyli w tym przypadku
stawał przed doraźnym trybunałem wojskowym. Miał zatem zostać
osądzony w trybie przyspieszonym.
Milicja wolała traktować ten czyn jako wybryk chuligański, ale
dla esbecji był to akt polityczny. Trudno im było znieść fakt,
że akcja chłopców była wyjątkowo udana. Głównym celem esbeków
stało się znalezienie kogoś, kto był „mózgiem” akcji na pomnik.
Ci spośród kolegów Emila, którzy wzięli
udział w akcji i
szczęśliwie uciekli, byli bardzo dumni z
siebie. Nie było wśród nich przywódcy, osoby biorącej
odpowiedzialność za cały plan. Wymyślili to wspólnie. Nie umiem
powiedzieć, na ile czuli się odpowiedzialni za los Marka.
Odbyłam rozmowę z synem na ten
temat. Powiedział wtedy: „Mamo, przecież każdy z
nas ryzykował. Wszyscy jesteśmy dorośli i
świadomi. To ja mogłem tam teraz siedzieć. Mogłem
siedzieć razem z nim albo sam”.
1 marca 1982 rano, około godziny 9.00, do
moich drzwi ktoś zadzwonił. Przede mną stał chłopiec, którego
widziałam po raz pierwszy. Przedstawił się, że jest od Ciotki
Kryśki z Wałowej i
nazywa się Krzysztof Kownas. Powiedział, że przychodzi,
aby w imieniu Emila zawiadomić, iż
nie ma go w szkole, bo poszedł „na
robotę” i będzie w
domu dopiero za trzy dni.
Byłam w
szoku, wściekła. Tego się nie spodziewałam. Miałam wielki
żal do syna, że postawił mnie w
takiej sytuacji. Próbowałam dowiedzieć się od Krzysztofa, co to
za „robota” i kto ją zlecił.
Okazało się, że Emil poszedł tam za niego; był z
Szymonem Pochwalskim. To mnie trochę uspokoiło. „Robota”
okazała się drukowaniem broszury Adama Michnika Będę krzyczał.
Krzysztof prosił, abym spokojnie czekała i
nie denerwowała się, ponieważ najdalej za trzy dni Emil
wróci do domu. Ponadto mieszkanie, w
którym drukowali książkę, jest ściśle zakonspirowane, a
chłopcom przez te dwa–trzy dni ktoś będzie przynosić
jedzenie. „Krzywda mu się nie stanie — zapewnił mnie
Krzyś i dodał — a
to jest telefon kontaktowy, w
razie gdyby jednak coś się wydarzyło...” Był to
telefon do Krystyny Pochwalskiej.
Przeczekałam pierwszy dzień, przeżyłam
jakoś drugi. Następnego dnia, czyli 3 marca, poszłam po pracy do
mojej cioci, chcąc prosić ją o radę
i pomoc. Byłam zrozpaczona. Bałam
się o syna.
W domu tego
dnia był tylko mąż. Po południu wpadło do mieszkania kilku panów
z nakazem rewizji. Przeszukali
wszystko. Mąż dowiedział się od nich, że Emil został aresztowany
i jest w
Pałacu Mostowskich. Zaraz po rewizji mąż przyjechał po
mnie i natychmiast tam
pojechaliśmy. Powiedziano nam, że nazwiska syna nie ma w
rejestrze zatrzymanych. Pomyślałam, że skoro nie jest
pełnoletni, a dekret stanu
wojennego nie obejmował niepełnoletnich, to nie wolno go
aresztować i przetrzymywać w
Pałacu Mostowskich. Mógł jednak zostać zatrzymany w
Izbie Dziecka przy ulicy Wiśniowej.
Na Wiśniowej powiedziano nam, że nikogo
takiego nie mają. Wówczas zadzwoniłam pod numer kontaktowy,
który zostawił mi Krzysztof, i
dowiedziałam się, iż rozmawiam z
Krystyną Pochwalską. Powiedziała mi, że Szymon i
Emil zostali aresztowani na ulicy Kijowskiej.
Natychmiast po tym telefonie pojechałam do
niej. Dopiero tego dnia ją poznałam i
bardzo przypadła mi do serca. Zbliżyło nas aresztowanie
synów. Zaczęłyśmy wspólnie działać. Poczułam się dzięki niej
bezpieczniej. Miała kontakty w
podziemiu, robiła wrażenie osoby zorientowanej i
opanowanej.
Szukałam Emila przez trzy dni. Od 3 do 5
marca nie wiedziałam, co się dzieje z
synem. 4 marca dowiedziałam się od Krystyny, że jej
Szymon wrócił do domu. Natychmiast pobiegłam do ich mieszkania i
bezpośrednio od Szymona dowiedziałam się o
okolicznościach aresztowania Emila.
Do mieszkania na trzynastym piętrze w
wieżowcu przy ulicy Kijowskiej róg Targowej wpadł
specjalny oddział milicji, który zajmował się wówczas szukaniem
kilku młodych ludzi podejrzanych o
zastrzelenie milicjanta.[1]
Nie wiadomo, skąd milicja miała adres tego rzekomo głęboko
zakonspirowanego mieszkania. Nikt nie miał prawa o
tym wiedzieć, oprócz chłopców oraz niejakiego Andrzeja
O., który znał Krystynę i który
podobno nadał im tę robotę.
Aresztowanie chłopców odbyło się w
dramatycznych okolicznościach. Emil próbował uciec
balkonami, a było to trzynaste
piętro... Straszyli, że będą do niego strzelać. Wrócił do pokoju
i wtedy go złapali.
Bili ich obu na miejscu, w
mieszkaniu, następnie wrzucili do windy, zjechali na dół,
wpakowali do samochodu i pojechali
do Pałacu Mostowskich.
W areszcie Szymon i
Emil zostali rozdzieleni. Zeznawali osobno. Szymon został
wypuszczony po 24 godzinach. Rzecz dzisiaj, z
perspektywy lat, zdumiewająca. Jak to? Nieletni jest
zatrzymany, a pełnoletni
wypuszczony. Dlaczego?
Szymon tłumaczył mi to wówczas w
ten sposób: on się nie stawiał, powiedział im wszystko, a
oni i tak wiedzieli, że nie
brał udziału w akcji na pomnik
Dzierżyńskiego. Mieli natomiast pewność, że Emil w
niej uczestniczył. Prawdopodobnie ktoś go wydał. Szymon
twierdził, iż syn został zatrzymany nie przez nielegalny druk,
tylko z powodu udziału w
akcji na pomnik. Uważał, że będą chcieli wyciągnąć od
Emila, kto jeszcze brał w niej
udział oraz kto był jej organizatorem. Dlatego Emil siedzi, a
on nie. Szymon podkreślał, że odniósł wrażenie, iż on nie
jest dla esbecji ważny, tak jak nie jest ważny dla nich jakiś
tam kolejny nielegalny druk broszury Michnika. Ich przede
wszystkim interesowała akcja na pomnik Dzierżyńskiego.
Po rozmowie z
Szymonem nadal szukaliśmy syna, dzwoniliśmy, jeździliśmy od
Wiśniowej do Pałacu Mostowskich i z
powrotem. Wszędzie twierdzono, że go nie ma. Odczuwałam
silny niepokój. Gdyby nie informacje od Szymona, prawdopodobnie
podejrzewałabym, że Emil został internowany, mimo iż był
nieletni. Później dowiedziałam się, że całe te trzy dni siedział
w kazamatach Pałacu Mostowskich,
tylko oficerowie SB nie uznali za konieczne o
tym informować...
5 marca o
godzinie 17.00 do naszego mieszkania zadzwonił młody człowiek.
Nazywał się Artur Rojek. Przyjechał z
drugim młodym mężczyzną — przedstawili się jako aplikanci
sądu dla nieletnich. Powiedzieli, że przybyli po rodziców Emila
Barchańskiego, który za godzinę będzie stawał przed sądem w
celu przesłuchania. Przysłała ich sędzina Halina
Katarzyńska, gdyż zgodnie z prawem
nie można przesłuchiwać nieletniego bez obecności rodziców.
Emila nadal trzyma esbecja, która próbowała ukryć przed nami, że
syn jest bezprawnie przetrzymywany w
Pałacu Mostowskich. Ci dwaj młodzi aplikanci przybyli po
nas swoim prywatnym maluchem...
Poczuliśmy wielką ulgę, że syn się znalazł,
ale jednocześnie ogromny strach przed rozprawą. Liczył się
jednak fakt, iż przesłuchanie odbędzie się w
sądzie dla nieletnich, a nie
przed trybunałem wojskowym. W
trybie doraźnym zapadały w ciągu
godziny dość wysokie wyroki.
Kiedy zobaczyłam syna, był w
kajdankach. Towarzyszyli mu dwaj esbecy po cywilnemu. Syn
podbiegł do mnie. Przytuliłam go. Nie wyglądał na skruszonego.
Miał bardzo poważną, ale dzielną minę. Zdążył mi szepnąć do
ucha: „Mamo, nie denerwuj się i
bądź dobra dla tego pana po prawej, ponieważ on był dla mnie
dobry. Wiesz, mamo, chyba go nawróciłem na wiarę w
Boga”. Mówił o
ciemnowłosym, przystojnym poruczniku, Janie Polu, który stał
obok nas i miło się uśmiechał.
Emila przesłuchiwały przy nas sędzina
Barbara Solarz i sędzina
Katarzyńska. Przede wszystkim zapoznały się z
treścią protokołów przesłuchań syna w
Pałacu Mostowskich. Wynikało z
nich jasno, że brał udział w
akcji na pomnik Dzierżyńskiego, a
to, iż drukował broszurę Michnika, stanowiło sprawę drugorzędną.
Zarówno obie sędziny, jak i esbecy
pytali, czy akcja na pomnik była czynem chuligańskim czy
ideowo-politycznym. Syn powiedział wówczas, że był to czyn jak
najbardziej ideowy. I że z
kolegami, którzy brali w tym
udział, spotykał się tylko na Starym Mieście, na ulicy, nie znał
ich nazwisk ani adresów. Nie wydał nikogo. Wiedział, że Marek
Marciniak został aresztowany, bo zrobiono im konfrontację w
Pałacu Mostowskich. Obaj udawali jednak, że widzą się po
raz pierwszy. Nie dali się zastraszyć i
zeznali, że się nie znają. Myślę, iż w
tych warunkach zachowali się wspaniale. Obaj byli
zmuszani przez esbecję wszystkimi możliwymi metodami, aby
wskazali głównego winnego, który wymyślił, zaplanował i
poprowadził akcję na pomnik Dzierżyńskiego.
W zeznaniach Szymona Pochwalskiego o
akcji na pomnik padło nazwisko Tomka Sokolewicza. Synowi
pokazali protokół tych zeznań i
powiedzieli, że Szymon wskazał Tomka jako na możliwego
inspiratora i „mózg” całej akcji.
Szymon nie mógł mieć jednak co do tego pewności, bo przecież sam
nie brał udziału w akcji. (Jak się
potem okazało, również Szymonowi pokazali protokół z
zeznań Emila, w których
rzekomo wskazał na Tomka Sokolewicza jako na pomysłodawcę akcji
na pomnik.) Cały czas w trakcie
przesłuchań syna w Pałacu
Mostowskich esbecy wmawiali mu, że już wiedzą, iż wszystko to
wymyślił Tomek Sokolewicz, że jest przywódcą młodzieżowej grupy
konspiracyjnej i że Emil zostanie
natychmiast wypuszczony, jeśli zezna, iż za wszystkim stoi
właśnie Tomek oraz Ruch Młodej Polski z
Aleksandrem Hallem na czele...
To wszystko po raz pierwszy usłyszałam
podczas przesłuchania syna w sądzie
dla nieletnich. Młody aplikant, Artur Rojek, protokołował, a
obie sędziny zadawały pytania. Padło tam też znamienne
pytanie sędziny Katarzyńskiej: „A dlaczego ty to wszystko,
synu, robisz?”. Odpowiedź Emila brzmiała: „Ponieważ taki
socjalizm, jaki proponuje ten rząd i
ta partia, jest nie do przyjęcia”. — „Aha, mamy
więc pierwszą sprawę polityczną nieletniego” — tak sędzina
Katarzyńska zakwalifikowała czyn Emila. Nie jako wybryk
chuligański, działalność kryminalną czy przestępczą. Wyznaczyła
termin rozprawy na 17 marca. Musiała działać w
trybie doraźnym, czyli bardzo szybko.
Podczas
przesłuchania dowiedziałam się również, że esbecy chcieli
postawić syna przed trybunałem wojskowym. Miał mieć sprawę w
trybie doraźnym 4 marca, ale jakiś sędzia wojskowy w
stopniu pułkownika po zapoznaniu się z
aktami Emila zauważył, iż oskarżony jest nieletni.
Pomyślałam potem, że w tych
trudnych dniach znalazł się przynajmniej jeden przyzwoity sędzia
wojskowy. Niestety, nazwiska tego człowieka nigdy nie poznałam.
Dla mnie najtrudniejsze do zrozumienia i
zaakceptowania było to, że syn jednak podpisał protokół
swojego przesłuchania, w którym
zeznał, że Tomek był „mózgiem akcji na pomnik Dzierżyńskiego”.
Nie mogłam się z tym pogodzić.
Byłam oburzona, gdy powiedział mi, że świadomie złożył fałszywe
oskarżenie. Zrobił tak wiedząc, iż Tomek nie miał z
tym nic wspólnego. Tłumaczył mi, że kiedy dojdzie do
sprawy Tomka, a ci, co syna
szantażują i biją, wreszcie
wypuszczą go ze swoich łap, jako świadek odwoła to, co
powiedział w śledztwie, ponieważ
zeznanie pod przymusem nie jest ważne. Nic mu wtedy nie zrobią,
a co więcej, zdemaskuje ich
bezprawne metody działania. Taki miał plan.
Rozumowanie syna powoli w
moim odczuciu nabierało sensu. Udało mu się przekonać
mnie do tego planu. W ten sposób
miał szansę nagłośnić całą sprawę. Uważał, że nie można tego
zrobić po cichu, bo skończy się wyłącznie na biciu i
nękaniu jego osoby, a
Tomkowi i tak nie pomoże. Przecież
Sokolewicza aresztowali tego samego dnia, co Emila, 3 marca, i
od początku siedział pod fałszywymi zarzutami. Tak
naprawdę nic na niego nie mieli. Próbowali dopiero zmontować
fałszywe oskarżenia, by przez Tomka dotrzeć wyżej, do tych
działaczy opozycyjnych, na których im naprawdę zależało. Emil i
Tomek mieli oskarżać w
zamian za uwolnienie z aresztu i
bezkarność. A kto wie, może
esbekom udałoby się zwerbować ich do stałej współpracy? Na pewno
na to liczyli. Złamać, zeszmacić i
zwerbować. Syn tak mi to właśnie tłumaczył: „Mamo, oni
przecież dobrze wiedzą, iż Tomek nie jest przywódcą”.
Podobno nawet powiedział im wprost: „To nie Tomek, ale jeśli
chcecie, dobrze, złożę wam fałszywe zeznania”. Rozmawiał z
nimi cynicznie, świadom, że jest to rodzaj gry, a
esbecy chcą go wykorzystać.
5 marca w
sądzie dla nieletnich syn zdążył szepnąć mi kilka słów na temat
notesu z adresami i
telefonami kolegów, który zostawił w
mieszkaniu na Kijowskiej, gdzie go aresztowano. „Mamo,
notes leży za tapczanem, pojedź tam. Może go nie znaleźli...” —
prosił. Adres i klucze dostałam
chyba od Krzysia Kownasa i
pojechałam tam z mężem; z
duszą na ramieniu. Nie wiedzieliśmy, kogo tam
zastaniemy... Nikogo nie było i
rzeczywiście za tapczanem znalazłam notes. Na tapczanie leżała
torba Emila ze szkolnymi książkami. Zdziwiłam się, że nie było
widać żadnych śladów rewizji. Tak jakby to mieszkanie w
ogóle esbeków nie interesowało.
I chyba wtedy
po raz pierwszy dotarło do mnie, iż ktoś ich wydał. Ten ktoś
wskazał na Tomka i na Emila, a
teraz esbecja próbuje zrobić z
Emila świadka oskarżenia w
sprawie Sokolewicza.
Tomka zabrali z
domu późnym wieczorem 3 marca i
nie mógł wiedzieć, że Emil zajmował się tego dnia
nielegalnym drukiem w mieszkaniu
przy ulicy Kijowskiej i że w
południe został tam aresztowany. Nie wiedział również, iż
chcą go oskarżyć o zorganizowanie
akcji na pomnik Dzierżyńskiego, wykorzystując do tego zeznania
Emila. Tomka trzymali w areszcie
przy ulicy Rakowieckiej, a Emila w
podziemiach Pałacu Mostowskich. Wcale im nie zależało na
szybkiej konfrontacji chłopców i
ich zeznań. Wpierw musieli nad nimi odpowiednio „popracować”, a
na to potrzebowali czasu.
I w końcu
przyszedł ten moment. Czas triumfu esbeckich metod pracy.
Zrobili konfrontację i postawili
chłopców naprzeciwko siebie, w
obecności przesłuchującego pułkownika. Byłam obecna w
czasie tej konfrontacji. Odczuwałam tę sytuację jako
cyniczny triumf zakłamanego systemu politycznego. Starą metodę
policji politycznej, stosowaną już wcześniej i
przez carską Ochranę, i
przez Gestapo, i przez NKWD, a
także przez nasz rodzimy Urząd Bezpieczeństwa w
czasach stalinowskiego terroru, zastosowano wobec
19-letniego znerwicowanego, wybuchowego i
emocjonalnego Tomka. Emil co prawda był od niego
spokojniejszy, bardziej opanowany, ale po wyjściu z
konfrontacji powiedział do mnie: „Muszę to wytrzymać.
Jeszcze trochę, mamo. Nie mogłem się odkryć. Gdybym się teraz
załamał i wycofał swoje zeznania,
nie wytoczyliby Tomkowi sprawy. Szukaliby jakiegoś innego
fałszywego świadka. A przecież
tylko ja mogę powiedzieć na jego rozprawie, że jest niewinny”.
W tym czasie godzinami rozmawiałam z
Szymonem oraz jego mamą o
tym, co robić. Konsultowałam z nimi
każdy szczegół. Wszyscy moi przyjaciele pytali, czy ufam
Krystynie, czy wiem, kim ona jest i
dlaczego jej syn jest wolny, a Emil
nie. Odpowiadałam, że ufam, gdyż mój syn ufa i
jej, i Szymonowi.
Tłumaczyłam to intrygą esbecji. Krystyna uważała, że Szymon
został wypuszczony z aresztu, bo
esbecy liczyli na to, iż doprowadzi ich do ważnych działaczy
opozycyjnych. Na pewno jest pod obserwacją. Mieszkanie na
Wałowej może być spalone, więc nie wolno niczego w
nim trzymać. Szymon, w
obawie przed rewizją, przewiózł więc całą bibułę i
wszystkie książki do mieszkania ojca. (Jego tata,
rozwiedziony z Krystyną, mieszkał
na ulicy Korkowej.)
To od Krystyny usłyszałam po raz pierwszy o
Andrzeju O. W pewnym
momencie zaczęła podejrzewać, że może jest on agentem, a
druk na Kijowskiej był prowokacją SB. O
tym, że miał tam pójść Krzyś z
Szymonem, a przez chorobę
Krzysia ostatecznie poszedł Emil, esbecy mogli wiedzieć właśnie
od Andrzeja O. Chodziło o dotarcie
do Emila, o którym już wcześniej
wiedzieli, iż uczestniczył w akcji
na pomnik. Nie dowiedzieli się o
tym od Marka Marciniaka, bo w jego
zeznaniach nie było personaliów Emila. Musiał to być ktoś inny.
Ale kto? Czyżby O.? Zapytałam syna, komu opowiedział o
akcji na pomnik. Przyznał, że wygadał się na Wałowej —
pochwalił się Andrzejowi O.
Myślę, że esbecji zależało na złapaniu
Emila podczas nielegalnego druku, aby mieć coś na niego i
potem móc go szantażować więzieniem i
wyrokiem. Wcale nie chodziło o
to, by wydał prawdziwego inspiratora akcji na pomnik.
Nawet gdyby się przyznał, że to on sam wymyślił tę akcję, nie
uwierzyliby mu. Mój syn był raczej w
całej tej sprawie tylko pionkiem. W
tym czasie esbecji tak naprawdę zależało na aresztowaniu
i postawieniu przed trybunałem
Tomka Sokolewicza.
Po przesłuchaniu przez sędzinę Katarzyńską,
Emil został osadzony w Zakładzie
Poprawczym dla Nieletnich na Okęciu, gdzie miał osobny pokój.
Czekał na rozprawę. Każdego dnia, między 6 a
16 marca, przychodzili do niego na zmianę por. Jan Pol i
ppor. Jerzy Czemielipski, którzy nadal niezmordowanie
przesłuchiwali syna. Odwiedził go też jakiś ksiądz, później
okazało się — podstawiony. Była to jedna z
wielu prób wyciągnięcia od syna informacji. Znowu
nieudana, gdyż Emil powtórzył księdzu, iż Tomek jest niewinny, a
on podpisał fałszywy protokół. Syn był wtedy przygotowany
na wyrok uwięzienia.
Emila odwiedzał na Okęciu także jego
obrońca, mec. Tomasz Sawicki, rekomendowany przez naszych
przyjaciół. Mecenas tłumaczył mi, że myślenie syna jest
karkołomne i trzeba mu je
wyperswadować. Jego zdaniem, syn nie powinien oskarżać Tomka, a
następnie podczas rozprawy zmienić się ze świadka
oskarżenia w świadka obrony...
Uważał, iż takim zachowaniem Emil sam ukręci na siebie bicz.
Zostanie oskarżony o złożenie
fałszywych zeznań, a za to grozi 5
lat.
W tym czasie nadal spotykałam się z
Krystyną, od której wiele słyszałam o
Tomku Sokolewiczu. Twierdziła, że najlepiej będzie, jeśli
Tomka trochę przetrzymają, bo gdy Emil go wybroni i
niczego na niego nie będą mieli, chłopak stanie się
zagrożeniem dla ludzi z opozycji,
ponieważ nie umie dochować zasad konspiracji. Radziła, by Emil
nie odwoływał zeznań. Syn posłuchał jednak nie Krystyny, ale
mecenasa Sawickiego, który kazał mu jak najszybciej odwołać
zeznania obciążające Sokolewicza. Obiecał, że zrobi to na
sprawie Tomka.
17 marca 1982 w
sądzie dla nieletnich odbyła się rozprawa Emila. Jeden z
obecnych na niej dziennikarzy powiedział do mnie: „W
stanie wojennym była to pierwsza sprawa gówniarza politycznego”.
Emil, gdy mu to powtórzyłam, był bardzo dumny z
tego określenia.
Wreszcie Emil złożył zeznania przed sędziną
Katarzyńską. Czuł się bezpieczny. Tortury już się skończyły.
Powiedział mi, że żaden z
odwiedzających go na Okęciu esbeków nie podniósł na niego ręki.
„Jedni są od bicia, a drudzy od
zaprzyjaźniania się.” Ci dwaj próbowali się z
nim zaprzyjaźnić, nawet dali się synowi nawrócić. Jeden
założył medalik, drugi opowiadał o
problemach z córką...
Mecenas Sawicki poświęcił dużo czasu, by
znaleźć precedens prawny dla tej sprawy. I
znalazł. W przeszłości
zdarzyła się już akcja na pomnik Dzierżyńskiego. Studenci
Politechniki Warszawskiej w 1956
roku oblali czerwoną farbą ręce Dzierżyńskiego-rzeźnika. Oni też
mieli sprawę w sądzie. Zostali
uniewinnieni. Mecenas Sawicki, powołując się na ten precedens,
wykazał, że nie określono tego czynu jako chuligański ani jako
niszczenie mienia publicznego, tylko jako akt polityczny.
Sędzina Katarzyńska uznała czyn Emila za
działanie polityczne nieletniego, ideowego chłopca, który marzy
o sprawiedliwej Polsce. Uznała, że
był to czyn nieprzemyślany, gdyż naruszył mienie państwowe. Nie
nazwała akcji na pomnik wybrykiem chuligańskim, ale próbą
zamanifestowania przez młodego człowieka swojego stosunku do
stanu wojennego. Ostatecznie sędzina Katarzyńska wydała wyrok: 2
lata w zawieszeniu oraz opieka
kuratora do czasu osiągnięcia pełnoletności.
Dopiero jakiś czas później zapoznałam się z
pełnymi aktami sprawy syna. Wówczas dowiedziałam się, że
oprócz oskarżenia o akcję na pomnik
Dzierżyńskiego wpłynęło również oskarżenie esbecji z
Pałacu Mostowskich sugerujące, iż Emil i
Tomek zawiązali spisek mający na celu obalenie ustroju
państwa. Założyli jakoby organizację mającą na celu obalenie
rządu. Śmialiśmy się z tego, gdyż
wydawało się to niepoważne. W
oskarżeniu zostali określeni jako antysocjaliści, antykomuniści,
rewizjoniści. Drugim zarzutem było zniszczenie mienia
państwowego — pomnika, dzieła sztuki. Gdyby ten czyn został
zakwalifikowany jako wybryk chuligański, syn musiałby za to
słono zapłacić, ale w przypadku
kwalifikacji politycznej został zwolniony z
obowiązku pokrycia szkód
materialnych. Dopiero trzecim zarzutem był nielegalny druk. A
zatem złamał kilka przepisów stanu wojennego... Pomogło
mu ostatecznie to, że był nieletni. Gdyby ta sama sprawa toczyła
się przed trybunałem wojskowym, zakończyłaby się więzieniem.
18 marca syn szczęśliwie opuścił Zakład
Poprawczy dla Nieletnich na Okęciu i
wrócił do domu. Po sprawie został jeszcze raz zabrany do
Pałacu Mostowskich, gdzie znów był przesłuchiwany. Obawiali się,
iż zezna co innego na sprawie Tomka. Chcieli go dobrze
przestraszyć. Wtedy po raz pierwszy usłyszał, co się może stać
jego matce, ojcu, a także jemu.
Dowiedział się, że jeśli nie będzie posłuszny, może do sprawy
nie dożyć. Sugerowali, że może wypaść z
okna albo pijany zginąć w
wypadku. Opisywali mu, jak to się robi: wlewa się ćwiartkę do
ust, a następnie wpycha pod
samochód czy tramwaj. Padło również zdanie, że może się utopić.
Wypadki bywają różne... Oczywiście, nie znalazło się to w
żadnym protokole i syn nie
był w stanie tego udowodnić. Były
to rozmowy w cztery oczy, bez
świadków. Powtórzył mi tylko, czym mu grozili i
próbował mnie uspokoić. Byłam tymi pogróżkami przerażona.
Po powrocie syna do szkoły otaczała go aura
bohatera, koledzy okazywali mu szacunek i
sympatię, klasa wybrała go na swojego przewodniczącego.
Odnosiłam wrażenie, że syn od czasu sprawy ma w
liceum taryfę ulgową, z
czego wcale nie byłam zadowolona. Emil pocieszał mnie, że
wszystkie zaległości w nauce szybko
nadrobi, a pani od łaciny obiecała
pomoc. Liczył także na swoją wychowawczynię, Zofię Bujalską.
Do 17 maja 1982, kiedy to stanął na sprawie
Tomka jako świadek, syn podlegał przeróżnym wpływom — kolegów,
szkoły, rodziców, Krystyny. Każdy udzielał mu rad. Emil wyznał
mi wtedy, że mimo wszystko czuje się bardzo samotny. Wiedział,
iż jako „konspirator” jest spalony i
nikt nie zaproponuje mu „roboty” w
podziemiu.
Ważną dla mnie i
dla syna datą stał się dzień 17 kwietnia, kiedy rząd w
geście dobrej woli zezwolił na jedną dobę bez godziny
milicyjnej, aby prawosławni mogli świętować Wielkanoc. To był
jedyny wieczór, gdy można było bez obawy, że się zostanie
zatrzymanym, wychodzić z domu przez
całą noc. Dotyczyło to także młodzieży. W
ten wiosenny, pogodny wieczór przyszła do nas Krystyna.
Bardzo poważnie rozmawiała z nami
na temat decyzji Emila w sprawie
zeznań na rozprawie Sokolewicza. Próbowała przekonać syna, aby
nadal konsekwentnie świadczył przeciwko niemu. Tłumaczyła, iż
tak będzie lepiej. Emil odpowiedział, że się zastanowi, ma
jeszcze na to czas. Tej nocy wyszliśmy z
domu o 4.00 nad ranem, co
było w tamtych czasach wielką
frajdą. Przynajmniej przez chwilę czuliśmy się wolni.
Odprowadziliśmy Krystynę z
Bonifraterskiej na Wałową. Wróciliśmy do domu po
5.00. Szliśmy środkiem jezdni.
Po
powrocie do domu wróciliśmy do rozmowy o
zeznaniach syna w sprawie
Tomka. Nie rozumiałam, dlaczego Krystyna tak bardzo nalega na
podtrzymanie fałszywych zeznań Emila. Nie negowałam jej zdania
na temat Tomka, bo go w ogóle nie
znałam, ale uważałam, że Emil nie może wziąć na siebie moralnej
odpowiedzialności za czyjeś uwięzienie. Powiedział mi wtedy, że
to jest gra. Tamci panowie zagrali z
nim, a on z
nimi. „Nic się nie bój, mamo. Tomkowi nic się nie
stanie” — zapewniał. „Ale Tomek siedzi, a
ty nie. Szymon też jest na wolności” — odparłam.
„Mamo, irytuje mnie, że myślisz za mnie. Ja już dawno, już
wtedy, kiedy mnie bili, wiedziałem, co dalej zrobię. Nie
zmieniłem zdania i nie zmienię. Nie
mam wpływu na to, że Tomek teraz siedzi. Muszę czekać do jego
rozprawy. Zapewniam cię: on wyjdzie z
więzienia. Nawet gdybym miał za to zapłacić życiem...”
Nigdy nie zapomnę tych słów.
Syn obruszył się na mnie, że w
ogóle mogę podejrzewać go o
to, iż rzeczywiście oskarży Tomka i
pozwoli, aby niewinnie siedział w
więzieniu. Gdy go zapytałam, co myśli o
argumentach Ciotki Kryśki, odpowiedział: „Ona chce dla
mnie jak najlepiej. Próbuje mnie ratować. Traktuje mnie jak
syna. To samo radziłaby Szymonowi”. Zamilkłam. Zrobiło mi
się strasznie przykro. To znaczy, że Krystyna kocha Emila
bardziej ode mnie i pragnie za
wszelką cenę go chronić, a ja, jego
matka, namawiam go do zeznań, które w
konsekwencji mogą okazać się dla niego brzemienne w
skutki...
W maju 1982 odbywało się w
Warszawie wiele demonstracji. Zaczęły się 1 maja, ale
zorganizowano je również 3, 9 oraz 13 maja. Niestety, mój
ukochany syn, choć miał wyrok w
zawieszeniu, też uczestniczył w
tych manifestacjach, zapowiadając, że będzie tylko spokojnie
demonstrował i nie posunie się do
niczego więcej. Ale już 3 maja został mocno przytruty gazem. Nie
widział na oczy, dusił się. A od
dzieciństwa był alergikiem, chorował na astmę. W
szkole ratowali go lekarz i
pielęgniarka. Mimo to poszedł na demonstrację raz jeszcze, 9
maja. Potem dowiedziałam się, że przyłączył się do Konfederacji
Polski Niepodległej.
Któregoś majowego dnia przyszło wezwanie z
sądu: „…Emil Barchański jako świadek w
sprawie Tomasza Sokolewicza i
Marka Marciniaka, oskarżonych o
napaść na pomnik Feliksa Dzierżyńskiego”. Zostaje wezwany
również Szymon pod zarzutem nielegalnego druku.
Nadchodzi upalny dzień 17 maja. Na ulicach
kręci się mnóstwo milicjantów. Po niedawnych manifestacjach
nastąpiły dalsze obostrzenia. W
samo południe idę z synem na sprawę
Tomka i Marka. Do końca życia będę
miała ten dzień w pamięci.
Młodzi ludzie zakładali wówczas na palce
pierścionki zrobione z oporników
(wskazujące, że stawiają opór systemowi), a
także, wzorując się na Lechu Wałęsie, nosili w
klapach marynarek podobiznę Matki Boskiej. Emil,
zaopatrzony w ów opornik, za który
można było trafić do więzienia, z
wpiętym w klapę wizerunkiem Matki
Boskiej, szedł na sprawę Tomka, aby złożyć zeznanie. Prosiłam
go, wręcz błagałam, aby zdjął z
palca opornik i odpiął z
klapy wizerunek Matki Boskiej, by nie prowokować milicji.
Bałam się, okropnie się bałam. Mówiłam mu, że może nie dojść do
gmachu sądu na Lesznie, ponieważ po drodze stoi mnóstwo
milicyjnych patroli, a przecież tak
mu zależy, by powiedzieć przed sądem prawdę. Był jednak
nieugięty. Odpowiedział mi: „Nie, mamo, nie zdejmę. Ja idę
pod opieką Matki Bożej i nie
schowam do kieszeni Jej obrazu”. Jego ufność była absolutna.
I rzeczywiście, to on miał rację,
nie ja. Dotarliśmy do gmachu sądu bez przeszkód. Nikt nas nie
zaczepił.
Sprawa toczyła się przy drzwiach otwartych.
Przyszło mnóstwo ludzi z opozycji,
działacze z Komitetu
Prymasowskiego, kurator Emila Artur Rojek, przyjaciele, znajomi,
uczniowie Liceum im. Reja, nauczyciele, dziennikarze — głównie
ci, którzy pisali do nielegalnej prasy.
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam Marka
Marciniaka i jego matkę, Danutę
Marciniak. Na sprawie zeznawali przyjaciele i
przełożeni matki Marka oraz jej sąsiedzi. Dawali
świadectwo, że chłopiec nie był chuliganem, dobrze się uczył,
nie sprawiał żadnych trudności wychowawczych. A
jego matka była bardzo porządną kobietą i
świetną pracownicą.
Wreszcie
przyszedł moment, kiedy syn został wezwany i
stanął przed sądem jako świadek. Zaraz na wstępie
powiedział, że jego zeznania złożone i
podpisane w śledztwie są
nieprawdziwe. Kazano mu tak zeznawać, wymuszając to na nim
szantażem i biciem. Podkreślił, że
Tomek Sokolewicz jest niewinny. Zaznaczył, iż sam padł ofiarą
prowokacji SB, bo wśród działaczy opozycyjnych kryją się jej
agenci. Miał to nieszczęście, że pochwalił się właśnie jednemu z
nich, udającemu wielkiego przyjaciela, uczestnictwem w
akcji na pomnik, a ten
prawdopodobnie go wydał. Nadal utrzymywał, że nie zna Marka
Marciniaka. Podawał jedynie pseudonimy pozostałych chłopców. Nie
wie, gdzie mieszkają, nie zna ich imion i
nazwisk. Spotykali się w
bramie na Rynku Starego Miasta.
Część
zeznań złożonych w śledztwie
pokrywała się z tym, co mówił
teraz, ale tym razem wyraźnie podkreślił: został użyty do tego,
by „wsadzić” Tomka Sokolewicza. Wyjaśnił, że otrzymał już wyrok
sądu dla nieletnich, znajduje się pod opieką kuratora, a
Tomek był tylko jego kolegą ze szkoły, z
którym wymieniali poglądy na temat panującego ustroju.
Syn podkreślił, że obaj liczą na to, iż ustrój ten zmieni się na
lepszy, o co chcą i
będą walczyć. Wszystko, co mówił, cała jego postawa była
tak szalenie ideowo-młodzieńcza, że niektórzy ludzie siedzący na
sali sądowej mieli w oczach łzy
wzruszenia.
Opowiedział, co mu robiono w
śledztwie. Mówił jasno, precyzyjnie i
głośno; był opanowany. Oskarżał system. Na sali powstał
niezwykły szum. Prokurator, młoda kobieta, nie wytrzymała i
wyskoczyła z krzykiem ze
swego miejsca, próbując go zastraszyć pięcioma latami więzienia
za fałszywe zeznania. Natomiast sędzia był chyba pod wrażeniem
słów Emila, ponieważ zadawał mu pytania życzliwym tonem i
cały czas zachowywał się wobec niego bardzo delikatnie.
Spytał, czy syn może podać nazwiska funkcjonariuszy, którzy
biciem wymusili na nim fałszywe zeznania. Czy to por. Jan Pol?
Jerzy Czemielipski? „Nie, ci panowie mnie nie bili. Ci
panowie byli uprzejmi, zaprzyjaźniali się ze mną. Oni już tylko
zapisywali efekt pracy tamtych panów, tych od bicia.” Sędzia
kazał to koniecznie zaprotokołować i
jeszcze raz poprosił syna o
podanie nazwisk funkcjonariuszy, którzy go bili. Syn
odpowiedział: „Ci panowie, kiedy biją, nie przedstawiają się,
ale jestem gotów w każdej chwili
ich rozpoznać”. Znowu na sali szum. A
pani prokurator znów zaczęła krzyczeć: „Jak świadek
śmie mówić takie rzeczy i czy wie,
co mu za to grozi?!”.
Chyba ze względu na zeznania Emila sprawa
stała się później tak głośna. Mówiono o
niej w zagranicznych
rozgłośniach radiowych — w Głosie
Ameryki, Wolnej Europie, pisano w
podziemnej prasie. W tamtych
czasach było ewenementem, że młody człowiek, licealista, mówi
głośno takie rzeczy w sądzie.
Jedynie znani działacze opozycyjni mogli sobie pozwolić na
podobną postawę, ale nie ktoś taki jak Emil, nikomu nie znany
chłopak.
Tamtego dnia, w
sądzie, przeżyłam wielkie wzruszenie i
odczuwałam prawdziwą matczyną dumę. Obcy ludzie
podchodzili do mnie, gratulowali mi takiego syna, podkreślali
jego niesłychaną odwagę i
wzruszający młodzieńczy idealizm.
Przez zeznania Emila sąd nie mógł wydać
żadnego wyroku. Marek wrócił do aresztu, a
Emil do szkoły. Termin następnej rozprawy został
wyznaczony na 17 czerwca.
Po 17 maja mój syn znów przeżywał w
szkole swoje pięć minut chwały. Gratulowano mu, że nie
pozwolił sobą manipulować, podziwiano za to, iż stać go było na
powiedzenie prawdy.
W maju w
życiu Emila nagle pojawił się nowy znajomy — Hubert I.,
który dość szybko zaprzyjaźnił się z
synem. Nie wiem, czy to przez matczyną intuicję, czy też
przez naturalną w tamtych czasach
nieufność — byłam zdecydowanie niechętna tej nowej znajomości.
Tak jak ufnie przyjmowałam w domu
innych przyjaciół syna, tak ta znajomość od początku mi się nie
podobała. Widziałam jednak, że syn czuł się bardzo samotny, a
znajomość z 22-letnim
Hubertem, studentem handlu zagranicznego, bardzo mu imponowała.
Nie miałam serca zabraniać mu tych spotkań.
Hubert był naszym sąsiadem. Wynajął w
naszym domu kawalerkę i
zamieszkał wraz z młodziutką żoną i
maleńkim dzieckiem. Miał suczkę, nazywała się Kama. Syn
poznał go na podwórku, podczas spaceru z
naszym psem, Bubą. Zakolegowali się. Hubert bardzo szybko
zdobył zaufanie syna. Emil dość często go odwiedzał. Byłam temu
przeciwna, ponieważ kilka razy wrócił do domu już po 20.00,
czego nie wolno mu było robić ze względu na godzinę milicyjną.
Mówił, że na podwórku nic mu się nie stanie, z
łatwością przemknie się z
klatki do klatki. Odpowiadałam niezmiennie, iż nie wolno mu
ryzykować, bo mogą chcieć go zaaresztować pod byle pretekstem.
Hubert w tych
upalnych majowych dniach 1982 roku parokrotnie zaraz po szkole
zabierał ze sobą Emila i razem z
psami jechali na plażę nad Wisłę, aby tam się uczyć.
Hubert przygotowywał się do egzaminów na uczelni, a
syn nadrabiał swoje zaległości. Zbliżał się przecież
koniec roku szkolnego, a on miał
kłopoty z zaliczeniem dwóch
przedmiotów — łaciny i
przysposobienia obronnego. Emil opowiadał mi o
tych wycieczkach nad Wisłę, a
ja za każdym razem odczuwałam silny niepokój.
Wieczorem 2 czerwca Emil poszedł do
Huberta. Widziałam, że zabrał ze sobą niebieską teczkę, w
której trzymał swój maszynopis. Syn już od kilku tygodni
siedział nad moją starą maszyną i
opisywał wszystko, co mu się zdarzyło po 13 grudnia 1981. Swoją
historię zatytułował Od grudnia do maja. Miał już
kilkadziesiąt stron maszynopisu. Nigdy więcej nie zobaczyłam tej
niebieskiej teczki. Hubert nigdy nie przyznał się, że Emil
zostawił ją u niego. Sugerował, iż
mógł ją zanieść na Wałową. Pytałam wszystkich przyjaciół syna,
ale mimo że pamiętali teczkę, a
niektórzy nawet czytali fragmenty tych zapisków, nikt ich nie
miał. Ja też czytałam tylko fragmenty. Syn powiedział, że jak
skończy, to da mi przeczytać całość.
Wieczorem tego dnia po powrocie od Huberta
syn aż do północy słuchał swoich ulubionych nagrań. Miał taśmy z
nielegalnie nagranymi piosenkami, między innymi Jana
Krzysztofa Kelusa i Jacka
Kaczmarskiego. Jednak tego wieczoru najdłużej słuchał ballad
Elvisa Presleya. Wykąpał się, zmienił pościel. Posprzątał swój
pokój. Miałam do niego żal, że znowu siedział u
Huberta za długo, ale kiedy zobaczyłam, jak wszystko
sobie znakomicie przygotował i
spakował do szkoły, nic nie powiedziałam.
Byłam wtedy pod wrażeniem świeżo
przeczytanej książki Rozmowy z
mędrcem Śri Ramana Maharisziego i
dość często rozmawiałam o
nim z synem, jako o
kimś, kto głosił naukę podobną do Ewangelii. Mahariszi
mówił o ścieżce miłości i
prawdy, jako o jedynej
drodze, którą warto iść w życiu.
Także tego wieczoru rozmawiałam o
tym z synem. Nie wiedziałam, iż
będzie to nasza ostatnia rozmowa...
Następnego dnia, 3 czerwca, Emil zwolnił
się z ostatnich dwóch lekcji i
już po 12.00 był w domu. Ja
tego dnia wróciłam z pracy do domu
dopiero pod wieczór, ale wiem o tym
fakcie od Szymona, który przypadkowo spotkał syna w
samo południe. Emil zaproponował mu, aby wziął swojego
psa i wybrał się z
nim i Hubertem nad Wisłę.
Szymon odmówił, mówiąc, że jest za gorąco na taką wyprawę.
Gdy wróciłam z
pracy do domu, zastałam na stole kartkę: „Poszedłem po słońce z
psem i PO [przysposobieniem
obronnym]. Nie przy Tobie będzie Mahariszi, lecz przy mnie, jako
kontrast w stosunku do intruza,
który bez mojej woli we mnie jest, czyli Podsiadły [nazwisko
nauczyciela PO]. Bądźmy czujni i
zjedzmy razem obiad po moim powrocie, a
będzie to godzina słońca takiego, które niepotrzebne mi
będzie i wrócić będę mógł na łono
Bonifraterskiej 16 m. 27. Emiliszczek”.
Od czasu sprawy w
sądzie zaczęliśmy pisać do siebie kartki, abym zawsze w
przypadku jego nagłego zniknięcia wiedziała, dokąd
poszedł. Do dziś przechowuję te kartki, także tę napisaną 3
czerwca, czyli prawdopodobnie w
dniu jego śmierci...
Kiedy
minęła 20.00, czyli godzina milicyjna, a
syn nie wrócił do domu, natychmiast pobiegłam do Huberta,
ale go nie zastałam. Pognałam więc do Krystyny na Wałową, ale
tam też nie było Emila. Około 21.00 znowu poszłam do Huberta.
Właśnie przed chwilą wrócił. Miał mokre do kolan spodnie,
pobrudzone piaskiem. Wręczył mi smycz i
obrożę psa, szkolną torbę z
książkami syna, jego zegarek, sportową letnią koszulkę i
legitymację szkolną. Ze słów Huberta zrozumiałam, że Emil
został po godzinie milicyjnej gdzieś tam, na lewym brzegu Wisły,
w samych szortach oraz sandałach.
Bez koszuli, torby i bez
legitymacji szkolnej. I wtedy
Hubert opowiedział mi pierwszą wersję zdarzeń...
Twierdził, że około 15.00 pojechali
autobusem na Saską Kępę, a
następnie Wałem Miedzeszyńskim aż do miejscowości Błota, gdzie w
ustronnym miejscu rozłożyli się na piasku nad Wisłą.
Podobno Hubert znał to miejsce, ponieważ często jeździł tam z
ojcem. Około 19.00 Emil prawdopodobnie przeszedł na drugą
stronę Wisły, idąc po łachach piasku, czyli z
praskiego brzegu rzeki, w
miejscowości Błota, na drugi brzeg, w
okolice Wilanowa.
Hubert opowiadał to wszystko, patrząc mi
spokojnie w oczy. Twierdził, iż na
przeciwległym brzegu Wisły widział jakiś samochód, a
przy nim dwoje ludzi. Widział chyba idącego w
ich kierunku Emila. Zaczął go wołać, ale syn chyba go nie
słyszał, bo nie zareagował...
Tak więc, według zeznań naocznego świadka,
Emil razem z psem spokojnie
przeprawili się na drugi brzeg Wisły. „Tylko, po co?” —
zapytałam. Ale Hubert na to pytanie nie potrafił odpowiedzieć.
Następnego dnia, w
piątek 4 czerwca, Krystyna zorganizowała grupę młodzieży,
do której dołączyli moi przyjaciele mieszkający w
sąsiedztwie. Wszyscy wyruszyli na poszukiwania Emila.
Rozumowaliśmy tak: przecież nie mógł wracać do domu półnagi; na
pewno skrył się gdzieś w krzakach i
przenocował — na szczęście noc była bardzo ciepła; a
teraz, rano, pewnie czeka na jakąś okazję, aby wrócić do
domu. Trzeba go odnaleźć. Takie rozumowanie zasugerowała
wszystkim opowieść Huberta. Uwierzyliśmy, że widział Emila
całego i zdrowego na drugim brzegu
Wisły. To była z naszej strony
naiwność.
Grupa ludzi poszukujących syna przeszła
kilometry nadwiślańskich brzegów, po lewej i
prawej stronie rzeki. Kiedy wszyscy wrócili, spotkaliśmy
się na Wałowej, gdzie wspólnie doszliśmy do wniosku, że Emil na
pewno został aresztowany.
Oboje z mężem
poszliśmy więc do Pałacu Mostowskich, przekonani, że esbecy —
nie mogąc darować synowi wystąpienia na sprawie Tomka i
Marka — na pewno szukali tylko okazji, aby go pod byle
pretekstem zaaresztować. Przecież wszyscy czekaliśmy na termin
następnej sprawy, choć Emil był przekonany, iż swoimi zeznaniami
już uwolnił Tomka i jest to tylko
kwestia czasu.
W Pałacu
Mostowskich powiedzieli nam to samo, co w
marcu: „Nie ma tu takiego”. Poradzili zawiadomić o
zaginięciu syna Komisariat Rzeczny oraz Dzielnicowy
Komisariat MO przy ulicy Jezuickiej, koniecznie też dać im jego
zdjęcie. „Na pewno syn się znajdzie. Młodzi lubią pryskać z
domu, ale wracają do mamy” — pocieszał mnie życzliwie
oficer dyżurny.
Poszłam więc na Jezuicką. Dyżurujący tam
milicjant przyjął ode mnie zdjęcie i
formularz o zaginięciu, a
gdy wychodziłam z
komisariatu, powiedział mi, abym raczej szykowała trumnę, bo
żywego już go nie zobaczę. Dziwił się, jaka jestem naiwna.
Zasugerował, że jeśli ostatni raz widziano go nad Wisłą, a
do tego jeszcze „smarkacz bawił się w
politykę”, to na pewno się utopił. 6 — dodał
na pociechę.
Cały czas pozostawałam w
kontakcie telefonicznym z
Pałacem Mostowskich, Komisariatem MO na Jezuickiej oraz
Komisariatem Rzecznym, dzwoniąc do nich z
telefonu Huberta lub od Krystyny.
W sobotę, 5 czerwca, zadzwoniono rano do
Huberta z Komisariatu Rzecznego.
Miał mi przekazać informację, że na pięćsetnym kilometrze Wisły,
w okolicach Miedzeszyna, wyłowiono
zwłoki mężczyzny — około 25 lat, wysoki blondyn. Syn był
szatynem i miał 17 lat. Istniała
więc możliwość, że to nie on. Powiedziano mi, iż zwłoki zostały
przewiezione do Zakładu Medycyny Sądowej na ulicy Oczki, ale —
ponieważ w sobotę i
niedzielę prosektorium jest zamknięte — by zidentyfikować
ciało, mam przyjść dopiero w
poniedziałek 7 czerwca o godzinie
8.00. Być może jest to mój syn, bo zgadza się opis ubrania;
mężczyzna ma na sobie tylko białe męskie slipy, sportowe szorty
i brązowe sandały.
My jednak nadal szukaliśmy Emila, ponieważ
nie przyjęłam do wiadomości tej informacji. Uparcie powtarzałam:
to nie może być on. Emil nie jest blondynem i
nie ma 25 lat.
Przychodzi niedziela, 6 czerwca 1982. To
już trzeci dzień poszukiwań Emila. Wtedy, w
marcu, też szukaliśmy go trzy dni. Czuję, że w
niedzielę na pewno go odnajdę, bo to dzień jego
siedemnastych urodzin.
Koledzy syna wpadają na pomysł, aby
zorganizować tzw. wizję lokalną. Mamy jechać nad Wisłę, do Błot
— tam, gdzie ostatni raz Emil był widziany przez Huberta. Proszę
go więc, aby poprowadził nas dokładnie tą samą drogą, którą
szedł z Emilem 3 czerwca. Atmosfera
jest napięta, chłopcy nie ufają Hubertowi. Podejrzewają, że coś
ukrywa. Zadają mu podchwytliwe pytania, niektórzy są wobec niego
agresywni. On jednak cały czas jest niewzruszony. Opanowany, z
zimną krwią jeszcze raz wszystko opowiada, tym razem
jednak jest to już trochę inna wersja wydarzeń. Zauważam spore
nieścisłości. Gdy mu na nie zwracam uwagę, tłumaczy się brakiem
pamięci.
Jesteśmy na miejscu. Mąż rozgląda się po
tym pustkowiu i od razu nazywa to
miejsce „niesamowitym uroczyskiem”. Upał jest straszny od samego
rana. Z wszystkich leje się pot.
Tylko Hubert jest suchuteńki, nadal spokojny, opanowany,
pokazuje nam miejsce, gdzie rozłożyli koc i
zasiedli do nauki. Opowiada, że Emil był dziwnie
niespokojny, cały czas gdzieś biegał z
psem, w końcu znalazł jakiś
wielki kij i powiedział, iż chce
przejść na drugą stronę Wisły. To kolejna wersja Huberta. Słyszę
ją po raz pierwszy. Jestem zdziwiona, już niczego nie rozumiem.
Kilku chłopców zarzuca Hubertowi, że
kłamie. Żądają, aby natychmiast powiedział prawdę. Hubert nie
daje się sprowokować. „Wołałem go, szukałem — powtarza. —
Nic więcej nie mogłem zrobić. Było już późno. Zabrałem rzeczy
Emila i wróciłem do domu. Myślałem,
że on tam już jest.” — „Jak? — pytam zdenerwowana. —
Jak miał dotrzeć do domu półnagi, z
psem bez smyczy, bez dokumentów, bez pieniędzy, po
godzinie 20.00 w stanie wojennym?”
Odpowiedział: „Nie wiem. Może tym samochodem, który widziałem
na drugim brzegu. Myślałem, że może ci ludzie go zabrali i
zawieźli do domu”.
Dopiero po południu wróciliśmy z
wizji lokalnej i wieczorem w
niedzielę znów spotkaliśmy się wszyscy na Wałowej. I
nagle Krystyna powiedziała, że udało jej się wejść do
Zakładu Medycyny Sądowej na Oczki. Była w
kostnicy. Widziała ciało Emila. Jest pewna, że to on.
Jestem w
szoku. Nie wierzę. Pierwsze uczucie, to żal do Krystyny, bo nie
zabrała mnie ze sobą. Tłumaczy mi, że nie była pewna, czy uda
jej się tam wejść. Chciała mnie przygotować na to, co mogę
zobaczyć w poniedziałek. A
widok jest straszny. Ciało Emila jest bardzo zmienione —
spuchnięte, ogromne, pokryte ciemnymi plamami; a
włosy, odbarwione przez wodę, są jasne jak słoma. Trudno
jest też rozpoznać twarz Emila... Ale to on, na pewno on.
Krystyna nie pozostawia mi nawet odrobiny nadziei. Płaczę. A
więc wreszcie znalazłam syna. W
kostnicy. I to w
dniu jego siedemnastych urodzin. Tylko że to nie ja go
tam pierwsza zobaczyłam, ale moja przyjaciółka, Krystyna.
Wszyscy mówią mi: bądź dzielna. Próbuję.
Ale przede mną noc z niedzieli na
poniedziałek. Czy będę potrafiła zasnąć? Nie potrafiłam.
W poniedziałkowy ranek, 7 czerwca, musiałam
spełnić ten koszmarny obowiązek matki — musiałam zidentyfikować
zwłoki syna... Wchodzę do kostnicy na Oczki i
od razu rozpoznaję ciało Emila. Jest w
strasznym stanie. Wygląda jak wielka, monumentalna
rzeźba. Jest napuchnięte, nabrzmiałe, ogromne, chyba dwumetrowej
długości. Na szyi otwarta rana, w
której kłębią się białe robaki. Jestem wstrząśnięta tym
widokiem. Na moich oczach robaki jedzą ciało mojego syna.
Wygląd
zwłok znacznie różnił się od tego, który później widziałam na
zdjęciu zrobionym przez funkcjonariusza Komisariatu Rzecznego,
zaraz po wydobyciu ciała z wody. Na
tamtej fotografii syn miał na szyi tylko siną pręgę i
wyglądał, jakby spał na plaży. Świadczyło to o
jednym. Zwłok Emila celowo nie włożono do chłodni, a
ponieważ panował straszny upał, ciało zaczęło się szybko
rozkładać. Wszystkie zmiany i ślady
na ciele można było teraz wytłumaczyć rozkładem... W
całej kostnicy, gdzie obok leżało jeszcze kilka odkrytych
ciał, to były jedyne zwłoki o tak
zmienionym wyglądzie. Tak jakby specjalnie poddano je obróbce
termicznej, by jak najmniej nadawało się do identyfikacji.
Kazano mi podać jakieś znaki szczególne
syna. Powiedziałam, że ma znamię na paznokciu, a
na lewej nodze duży ciemny pieprzyk. Tak naprawdę, gdybym
od razu nie rozpoznała jego krótkich szortów i
białych slipek, wtedy już szarych, oraz brązowych
skórzanych sandałów na nogach (otrzymał je od ojca po nieżyjącym
dziadku), na pewno powiedziałabym: to nie on. Samo ciało i
twarz były nie do rozpoznania. Pamiętam pierwszą myśl,
która mi wtedy przeleciała przez głowę: Emil nie mógł przejść na
drugą stronę Wisły, bo przecież nigdy w
życiu nie wszedłby w tych
sandałach do wody, bałby się je zniszczyć. Bardzo je lubił, dbał
o nie...
Spodenki
miał mocno pomazane jakimś smarem, który znajdował się także na
slipach. Zastanawiałam się później, skąd mógł się wziąć. Hubert
miał na to takie wytłumaczenie: kiedy jechali autobusem, wsiadła
do niego jakaś pani z wózkiem. Emil
się o niego oparł i
pobrudził się o koła.
Rozumiałam, że musiał ukucnąć i
wtedy mogły mu się ubrudzić wierzchnie spodenki, ale jakim cudem
pobrudził majtki? Na to pytanie Hubert nie umiał odpowiedzieć.
Jakiś czas później w zeznaniach
Huberta pojawiła się inna wersja: to chyba nie był wózek, to
mógł być rower... Ale on już tego dobrze nie pamięta.
Sprawami związanymi z
organizacją pogrzebu zajęła się Krystyna. Prawie we
wszystkim mnie zastąpiła. 16 czerwca w
kościele św. Jacka przy ulicy Freta odbyła się msza
żałobna, którą odprawił dominikanin o. Krzysztof Kasznica, były
kapelan AK.
W kościele
byli prawie wszyscy koledzy syna. Był też dyrektor liceum,
profesor Kaliński, a także
większość nauczycieli. Nad grobem Emila pochyliły się sztandary
szkoły. Przyszli przedstawiciele Komitetu Prymasowskiego,
przybyli także ci, którzy byli obecni na sali sądowej i
pamiętali zeznania Emila na sprawie Tomka i
Marka. Ludzie znajomi i
zupełnie mi obcy wypełniali po brzegi ogromny kościół.
Na pogrzebie nikt nie widział Huberta.
Wieczorem odbyła się w
naszym domu tradycyjna stypa, którą zorganizowali nasi
przyjaciele. Mało z niej pamiętam,
chyba byłam ciągle w szoku.
Zapamiętałam jedynie wizytę u
Huberta, którą złożyłam mu około godziny 22.00.
Był sam, ponieważ żona i
dziecko przebywali w tym
dniu w domu jego teściów.
Rozmawiałam z nim w
cztery oczy. Puściły mi nerwy. Do tej pory zawsze byłam w
stosunku do niego grzeczna, starałam się nie być
napastliwa. Teraz przyszłam i z
gniewem zażądałam od niego prawdy. Zareagował jak zwykle,
bardzo spokojnie. Mówił: „A czy pani chce, by spotkał mnie
taki sam los, jak pani syna? Ja mam żonę i dziecko. Czy pani
chce, abym zapłacił życiem, jak Emil? Czy to zwróci pani syna?”.
Byłam bezsilna. Zapytałam jeszcze tylko: „Czy pan, panie
Hubercie (tylko z nim jednym
byłam na «pan», z resztą kolegów
syna byłam na «ty»), ma poczucie winy?”. — „Nie —
odparł. — Tak jak posługiwano się Emilem, tak i
mną.”
Trzy dni po śmierci syna przyszło na jego
nazwisko wezwanie z sądu. Miał się
stawić jako świadek na sprawę Tomka Sokolewicza i
Marka Marciniaka... Skład sądu był nowy. Sprawa została
przeniesiona z cywilnego sądu na
Lesznie i odbyła się w
gmachu przy ulicy Chałubińskiego. Sąd wojskowy miał
rozstrzygnąć, czy to zeznania Emila są fałszywe, czy też
rzeczywiście w śledztwie popełnili
przestępstwo funkcjonariusze SB.
17 czerwca, dzień po pogrzebie, pojechałam
o 8.00 rano do sądu. Byłam w
żałobie, cała ubrana na czarno. Zapytałam sędziego, czy
pozwoli mi zeznawać za syna, którego wczoraj pochowałam.
Natychmiast wyraził zgodę. Myślę, że nie umiał mi odmówić.
Zeznając, przywołałam protokół z
zeznań Emila z 17 maja. Powtórzyłam
wszystko, co powiedział Emil tamtego dnia, a
także to, co jeszcze wiedziałam lub czego się domyślałam.
Opowiedziałam o perfidii działania
esbeków, o metodach stosowanych
przez nich w dniach, kiedy syn
czekał w Zakładzie Poprawczym na
Okęciu na swoją sprawę w sądzie dla
nieletnich. Siedmiu czy ośmiu wojskowych siedziało za stołem i
wszyscy mieli spuszczone głowy. Żaden z
tych mężczyzn nie patrzył mi w
oczy.
Czułam, że już nic więcej nie mam do
stracenia. Straciłam syna, widziałam, jak jedzą go robaki... Cóż
więcej mogą mi zrobić? Mogą tylko mnie zabić.
Sprawę Tomka Sokolewicza skierowano do
rozpatrzenia przez sąd cywilny. 24 czerwca zapadł wyrok: dwa
lata w zawieszeniu. Oskarżenie
Tomka zostało rozbite w puch. Marek
Marciniak także dostał wyrok w
zawieszeniu i obowiązek prac
społecznych w ogrodach publicznych
za zniszczenie pomnika Feliksa Dzierżyńskiego. Dłużej nie
siedział, lecz nie wolno mu było wrócić do swojej szkoły. Maturę
mógł zrobić w wieczorówce, ale
szybko wzięto go do wojska. Natomiast Tomek wyszedł 25 czerwca,
dziewięć dni po pogrzebie Emila.
Kilka dni po pogrzebie prokuratura podjęła
dochodzenie z urzędu w
sprawie okoliczności śmierci Emila — w
celu ustalenia, czy było to zabójstwo, czy wypadek.
Trzy miesiące po śmierci syna, we wrześniu
1982, oboje z mężem otrzymaliśmy
łaskę cudownego nawrócenia. Dzięki Krystynie pojechaliśmy do jej
znajomych górali, do Małego Cichego koło Zakopanego. Poszliśmy
na Wiktorówki do kaplicy Matki Bożej Jaworzyńskiej, Królowej
Tatr i Podhala. Wróciliśmy stamtąd
całkiem odmienieni.
W grudniu 1982 napisałam w
oświadczeniu dla prokuratury, że odstępuję od dochodzenia
prawdy w sprawie okoliczności
śmierci syna, którego zwłoki wyłowiono z
Wisły pół roku wcześniej. Oddałam tę sprawę w
ręce Boga. Nie chcę już dłużej upominać się o
sprawiedliwość ludzką na tej ziemi.
[1]
Chodzi o Zdzisława Karosa,
który 18 lutego 1982, podczas próby odebrania mu w
tramwaju broni służbowej, został śmiertelnie
raniony przez 17-letniego Roberta Chechłacza, członka
powstałej
po wprowadzeniu stanu wojennego uzbrajającej się
organizacji podziemnej. Chechłacza skazano na 25 lat
więzienia, wyszedł na wolność w
1989 roku.
|
|
Relację nagrała i przygotowała
do druku
Izabela Górnicka-Zdziech
|
Ostatnie z trzech śledztw dotyczących
śmierci Emila Barchańskiego zostało, jak poprzednie, umorzone w
1995 roku. (Red.)
|
|
|
Emil Barchański:
|
|
Nazywam się Emil Barchański. 6 czerwca 1982
skończę siedemnaście lat. 13 grudnia 1981 dla milionów Polaków
był potężnym ciosem w tył głowy.
Jedni, upadłszy, zostali pojmani, inni jedynie się skulili,
przykucnęli i teraz próbują nadal,
choć w kuckach, poruszać się do
przodu. Są też tacy, którzy upadli i,
choć nie zostali pojmani, trwają nadal w
tej samej pozycji. Ale najsmutniejsze jest, że są też
tacy, którzy zostali pojmani, ale teraz sami z
ukrycia zadają takie ciosy, jakie zdążyli otrzymać
wcześniej.
Ja należę do tych, którzy próbują stawiać
kroki do przodu nawet w trudnej
pozycji, w kuckach. Niestety,
niedługo mogłem podejmować wraz z
innymi te usilne próby. Wpadłem w
sidła najzwyklejszego prowokatora, rzec by można — agenta Służby
Bezpieczeństwa. Przez niego lub dzięki niemu rozpocząłem tę
340-godzinną podróż, bardzo pouczającą, ale jakże okrutną i
bolesną.
Szymona [Pochwalskiego] znałem już
wcześniej. Był to zwykły, może mniej lub bardziej sympatyczny
kumpel, z którym łączyły mnie
jedynie zwykłe towarzyskie rozmowy na tzw. tematy nie
zobowiązujące nikogo do niczego. Przypuszczam, że dopiero moja
obecność na mszy odprawianej 28 lutego 1982 w
kościele przy ulicy Krasińskiego, mszy w
intencji więzionych po 13 grudnia — internowanych i
aresztowanych — oraz ich rodzin, pozwoliła Szymonowi
zaufać mi i zaproponować coś, na co
nie każdy w obecnej sytuacji by się
zgodził.
Chodziło o
druk; powielanie, jak się później dowiedziałem, broszury Adama
Michnika. Miało mi to dać nie tylko możliwość poznania ludzi,
których zawsze chciałem poznać, ale także możliwość przeczytania
czegoś, co — jak przypuszczałem — na pewno mnie zainteresuje.
Cztery dni pracy w pełnej
konspiracji i odizolowaniu miało mi
przynieść 4000 złotych.
Zabezpieczając się odpowiednio i
uprzedzając rodziców, udałem się z
Szymonem następnego dnia, to jest 1 marca
1982, na umówione wcześniej spotkanie.Do
mieszkania, w którym mieliśmy
pracować, zaprowadził nas człowiek znany wcześniej Szymonowi.
Tam czekał inny mężczyzna. Przedstawił się jako Andrzej. Jego
Szymon znał bardzo krótko [...].
W mieszkaniu
leżały przygotowane wcześniej: papier, farba, matryce i
wszystko to, co potrzebne jest do druku. Po krótkim
omówieniu szczegółów pracy i
ogólnych zasad, którymi mieliśmy się kierować przy powielaniu, a
także warunków, na jakich mieliśmy się tym zajmować, obaj
panowie wyszli z mieszkania,
zabierając klucze.
Pracowaliśmy prawie non stop z
krótkimi przerwami na papierosa, jedzenie i
sen. Mieliśmy skończyć do czwartku 4 marca.
Mimo ciężkiej harówy, zarówno jakość, jak i
ilość naszej pracy nie były zadowalające. Ostatni raz
Andrzej przyszedł w środę około
godziny 11.00. Wpadł na chwilę, po czym zaraz wyszedł.
Wiedzieliśmy, że się nie wyrobimy do czwartku, on zapewnił nas,
że to nic nie szkodzi, a ponieważ w
czwartek wraca właścicielka, przeniesiemy się do innego
mieszkania, gdzie skończymy powielanie.
Po upływie około dwóch godzin, gdy ja po
trzygodzinnym śnie przygotowywałem się do roboty, a
Szymon właśnie wyszedł do łazienki, usłyszałem potężny,
tępy odgłos uderzenia. Powtórzyło się to dwa razy. Upewniwszy
się, że to ktoś dobija się do drzwi, po sekundzie wahania, a
właściwie bez żadnego wahania dostałem się na balkon. Tak
jak stałem, zacząłem przeskakiwać z
balkonu na balkon, wciąż jednak na tym samym poziomie. Na
którymś z nich przykucnąłem,
trzęsąc się cały, mniej z zimna, a
bardziej ze strachu.
Nie
byłem jednak do końca pewien, czy moje przypuszczenia są
prawdziwe. Może to tylko psychoza... Może mi się tylko zdawało.
W głowie mi się nie mieściło, iż to
możliwe, nigdy nie zastanawiałem się nad tym, że i
ja mogę wpaść, że i mnie
dostaną kiedyś w swoje łapy.
Niesamowita pogoń myśli, bałagan umysłu nie pozwalały mi na
ocenę sytuacji i szans
kontynuowania ucieczki. Te kilka minut wydało mi się bardzo
długie. Trzeba było coś robić — czy jest sens schodzenia
balkonami w dół? A
jeśli dom jest otoczony? Trzeba zobaczyć.
Wychyliłem się przez barierkę, zerknąłem na
tamten balkon i wtedy... „Jest,
mam go! — Wracaj, bo zastrzelę jak psa! — Wracaj
albo skacz!” Pistolet gotowy do strzału, przerażający krzyk,
okrutne oczy, zdeterminowana twarz. „Jedna sztuczka i
jesteś na dole. Wracaj!”
Zacząłem
wracać, nie powiem, że ufnie, ale na pewno nieświadomie. Coś
jakby mnie rewidowali, ale to był ułamek sekundy: „Przy sobie
nie ma”. Miałem wrażenie, jakbym latał między ścianami.
Wszystko w ruchu, ból chwilami był
tak ciągły, że następne ciosy były prawie nieodczuwalne.
Rzucili mnie na ścianę, potem tapczan,
regał, jakieś twarde podłoże — podłoga, chwila stabilności, mój
wzrok zaczął rejestrować konkretne obrazy, nieruchome. Trudno
powiedzieć, że się rozglądałem, ale w
każdym razie starałem się zobaczyć, gdzie Szymon. Leżał
tak samo, jak ja — na brzuchu, nogi rozkraczone do maksimum
wytrzymałości, piekący ból w kroku;
to tak, jakby skóra pękała. Ręce początkowo na ziemi, otwarte
dłonie.
Słyszę, że ktoś coś mi mówi. Każe coś
zrobić, ale nic nie mogę zrozumieć. Wtedy zobaczyłem ciężki but
na swojej ręce. Zobaczyłem ból. Ja nadal nie rozumiem, o
co mu chodzi, but przechodzi na policzek i
to samo ugniatanie: „Na kark łapy!”. Zaplotłem
dłonie na karku, spojrzałem na Szymona, on nadal leży, ręce ma
już na karku, wtedy czub innego buta uderza z
piekielną siłą w jego żebra.
Odgłosu, jaki wydał Szymon, nie można nazwać krzykiem ani jękiem
— to po prostu ból, ten dźwięk jakby wyszedł z
żołądka, z samych płuc.
„Kto tu przychodził? Mów, bo jak ... w
jaja, to się już nie podniesiesz!” Wtedy nie ból, a
coś, na co nie ma wystarczająco mocnego słowa, poczułem w
kroku, gdzieś z głębi moich
wnętrzności wydobył się charkot, który niemal wyplułem z
gorącą, gęstą i lepką śliną.
Potężny cios w
kręgosłup, taki sam, jaki otrzymałem zaraz po tym, jak znalazłem
się na podłodze. Nie wydałem żadnego dźwięku, bo już żadnego w
sobie nie miałem. Czułem się jak wbijany w
ziemię, wygięty do granic wytrzymałości mojego kręgosłupa.
Musiałem zmienić pozycję choć na chwilę. Krzyknąłem, że powiem,
iż przychodził tu taki jeden... Pozwolili mi usiąść.
Powiedziałem o Marku, chciałem dać
znać w jakiś sposób Szymonowi, co
będę mówić. [...] Przez tę chwilę mogłem zobaczyć coś więcej niż
buty i podłogę.
Robili zdjęcia, oczywiście rewizję, nie
zdążyłem się dobrze rozejrzeć, z
powrotem rzucili mnie na podłogę. Jakby dopiero wtedy do mnie
dotarło, że są po cywilnemu, że nie było tam ani jednego
mundurowego, chyba że mundurami można by nazwać wyprasowane
garnitury z szerokimi, chamskimi
krawatami. Na twarze nie patrzyłem, bałem się, po prostu nie
wiedziałem, czy wolno, czy za takie spojrzenie nie zaczną znów
kopać.
Gdy okazało się, że jestem młodszy od
Szymona, wzięli mnie pierwszego. Wstałem, któryś z
tyłu kopnął mnie w krzyż,
poleciałem trochę do przodu. „Łapy!”, związali mnie
jakimś paskiem. „Niech weźmie sweter!” — „Po co mu
sweter?” — śmiech. „Słuchaj — nie usłyszałem imienia
— on jest twój, to twoja własność, zrób z
nim coś, ale żeby dojechał tam do nas.” Na twarzy
adresata tych słów grymas, który miał być uśmiechem.
Przyjrzałem się temu człowiekowi. To ten
sam, który zauważył mnie na balkonie. Około 25 lat, wysoki,
dobrze zbudowany. Miał na sobie ogrodniczki ze zwężanymi
nogawkami, tzw. pumpy, włosy zaczesane do tyłu, przerzedzona
bródka — po prostu człowiek, którego gdybym spotkał wcześniej,
uznałbym za jakiegoś „hybrydowca”, dyskotekowego chłopca... A
był to funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Podobnie
zresztą jak pozostali.
W towarzystwie jeszcze jakichś dwóch
wyprowadzili mnie do windy. Przy windzie stała kobieta z
jakimś starszym mężczyzną. To mieli być niby ci, którzy
nas wydali, jacyś sąsiedzi. Dałem się nabrać. Wepchnęli mnie do
windy.
W windzie było ciemno, mało widziałem;
czułem i słyszałem tylko: „Teraz
czekają ciebie takie niespodzianki. Cały czas. Wiesz za co? Za
to, że uciekałeś”. Dostawałem ciosy w
żołądek, a gdy się kuliłem,
w kark. Kilka razy z
otwartej dłoni bił mnie po twarzy i
po głowie.
Wysiedliśmy z
windy. Szedł trochę z przodu, moje
związane ręce trzymał pod pachą; „Bo po co ludzi
denerwować...”. A ludzie swoje
i tak widzieli — byłem cały w
farbie drukarskiej, a przed
domem stał milicyjny radiowóz, nysa. Lecz nie do niej wsiadłem,
tylko do drugiego samochodu. Był to gazik wojskowy. Wepchnął
mnie do środka, na tylne siedzenie, usiadł obok mnie.
Ruszyliśmy.
Przez całą drogę spotykały mnie różne „niespodzianki”.
Wtedy najwięcej byłem bity po twarzy i
żebrach. Gdy przejeżdżaliśmy koło przystanku lub blisko
krawężnika, miałem spokój, ale w
tunelu Trasy WZ pod placem Zamkowym ani chwili spokoju nie dał.
Bił seryjnie, bez przerwy, to była jedna długa „niespodzianka”.
Każdy cios to ból. Znienacka, pojedyncze uderzenia bolą bardziej
od ciągłego bicia, kiedy po chwili niczego się już fizycznie nie
czuje, bo wtedy górują udręka i ból
psychiczny. Oczy szczypią, tępy ból głowy, ciemno przed oczami,
uczucie golizny, nie ma skóry, są tylko nerwy, chłód i
uciążliwy ból w karku pod
ogromnym ciężarem głowy.
Nie wiedziałem, gdzie jedziemy, nie
zastanawiałem się nad tym. Wiadomo, nie do domu... Skręcamy w
Nowotki. Już wiem — to Pałac Mostowskich. Wjeżdżamy na
podwórze. Długie korytarze, co metr — drzwi. Klosz wiszący na
ścianie informuje: „Nie wchodzić. Przesłuchanie”. Przy końcu
korytarza jakaś wnęka, w niej drzwi.
Pierwszy pokój... W drugim pod
wpływem silnego kopnięcia osuwam się wzdłuż ściany na podłogę.
Przede mną stoi sześciu drabów, każdy pod
krawatem, łapy jak moja twarz, metr osiemdziesiąt wzrostu...
„Uciekał, skurwiel!” — „A to ... jego mać!” Bili, jak
popadło. Każdy z nich chciał
uderzyć, kopali, bili po twarzy, w
żołądek. Ciągłe obelgi, obrażali wszystko, co mogło być dla mnie
ważne. W śmiechu któryś wpadał w
szał i bił, aż upadnę. W
twarz nie kopali, bo „to zostawia ślady”.
Potem do następnego pokoju. Tu miało się
rozpocząć właściwe przesłuchanie. Upadałem często. Bili inni,
ale za to samo... Za to, że mam szesnaście lat, za to, że jestem
chudy „jak szkapa oświęcimska”, że uciekałem i
wreszcie za to, że jestem za grzeczny, czyli jednym
słowem — „gdybym mógł, to powiesiłbym ich wszystkich wraz z
całymi rodzinami”. Bili też za to, że robię bałagan w
pokoju, w którym oni pracują,
że ściągam dywan... Bili, bo chcieli.
Po jakiejś godzinie zaczęło się „normalne”
przesłuchanie z bardziej
metodycznym biciem. W pokoju wciąż
siedziało czterech, pilnowali okna, a
raczej szyb. Zadawali pytania, lecz wcale nie oczekiwali
odpowiedzi. Mimo że starałem się natychmiast odpowiedzieć,
otrzymywałem ciosy. Popełniałem błędy, nie miałem żadnej wersji.
Bili i pytali. Cały przebieg
przesłuchania, wraz ze szczegółami dotyczącymi ich metod,
sposobów, blefów, zapiszę osobno. Cały czas straszyli i
blefowali.
Do bardzo metodycznych sposobów bicia
należy pałowanie po piętach. [...] Wkładali palce między drzwi.
Straszyli włożeniem jąder w
szufladę; borowaniem zęba — lecz nie tak, jak stomatolog, lecz
tuż przy nerwie przednich zębów; łamaniem rąk i
jakąś „japońską metodą”, o
której wiem mało, ale brzmiało to groźnie. Być może blef... Bili
pałką po dłoniach i kolanach,
straszyli zgaszeniem papierosa na powiece...
Trudno mi to wszystko wypisywać, bo wiem,
że to „nieprawdopodobne” i boję
się, że gdybym zaczął wyliczać to, czym straszyli lub to, co
wobec mnie zastosowali, to wtedy po prostu by mi nie uwierzono,
bo ja sam też bym nie uwierzył. |
|
Relacja spisana w marcu 1982 —
jedyny
ocalały fragment wspomnień Emila
Barchańskiego Od grudnia do maja
|
Barchanski (doc, ok. 170
KB) |
Barchanski (pdf, ok. 100
KB) |
|
|
notatka informacyjna
MO
(pdf)
|
notatka
informacyjna MO
(jpg)
|
|
Emiliszek
|
SEBASTIAN REŃCA |
|
|
|
Poniższy tekst
pochodzi z książki Sebastana Reńca
wydanej nakładem Biblioteki Encyklopedii Solidarności i zostaje tutaj
udostępniony bez żadnych skrótów ani poprawek. Tekst
ten nie był ze mną konsultowany i stanowi wyłącznie wytwór
wyobraźni Autora. |
|
|
Jego historia nie kończy się happy endem (jak i inne w tym
zbiorze). Tym jednym zdaniem mógłbym zakończyć wstęp do
opowiadania o Emilu Barchańskim, najmłodszej ofierze stanu
wojennego. Jednak kiedy czytałem o Emilu (przede wszystkim
fragment jego wspomnień oraz relację jego matki, Krystyny
Barchańskiej, opublikowane w kwartalniku „Karta” 51/2001),
przypomniała mi się jedna z ostatnich scen „Roku 1984” Orwella.
„– Czy wierzysz w Boga, Winston?
– Nie.
– Więc co to za siła nas pokona?
– Nie wiem. Duch ludzki.
– Czy uważasz się za człowieka, Winston?
– Tak.
– Jeśli jesteś człowiekiem, Winston, to ostatnim. Twój gatunek
wymiera, a za spadkobierców ma nas. Czy nie pojmujesz, że
zostałeś sam jak palec? Wypadłeś już poza nawias historii; nie
istniejesz. – Zachowanie O’Briena zmieniło się; szorstkim tonem
zapytał:
– Czy uważasz się za lepszego od nas, dlatego, że kłamiemy i
umiemy być okrutni?
– Tak. Jestem lepszy od was”4.
Emil był lepszy od was (tak, do was piszę), baliście się go tak,
że najpierw torturowaliście go na ileś tam sposobów, a następnie
zamordowaliście. Czy wiedzą o tym wasze matki, ojcowie, żony,
córki, dzieci, wnuki, kochanki? Wątpię. Zastanawiam się tylko,
jak ze spokojnym sumieniem wy oraz tylu innych spokojnie
siadacie do kolacji wigilijnej, chodzicie z nimi na spacery, do
kina, idziecie spać. Dochodzę do wniosku, że jest to możliwe, bo
ludzie bez sumienia są do tego zdolni.
Gdy czytałem opis tortur, jakie stosowaliście wobec Emila,
przyszedł mi na myśl Kazimierz Moczarski (żołnierz Armii
Krajowej, szef Biura Informacji i Propagandy ZWZ-AK, skazany
początkowo na karę śmierci za działalność w AK), który odnotował
w piśmie do Sądu Najwyższego, że podczas śledztwa prowadzonego
przez oficera byłego MBP poddany został (od 9 stycznia 1949 r.
do 6 czerwca 1951 r.) czterdziestu dziewięciu (sic!) rodzajom
maltretowania i tortur, wśród których wyróżniały się m.in.:
bicie pałką gumową najbardziej wrażliwych miejsc ciała (np.
nasady nosa, podbródka i gruczołów śluzowych, wystających części
łopatek itp.); bicie batem obciągniętym tzw. lepką gumą
wierzchniej części nagich stóp w okolicach palców; bicie pałką
gumową w pięty (seria po dziesięć uderzeń na piętę – kilka razy
dziennie); wyrywanie włosów ze skroni i karku (tzw.
podskubywanie gęsi), z brody, z piersi oraz krocza i narządów
płciowych; miażdżenie rozżarzonym papierosem okolic ust i oczu;
przypalanie płomieniem palców obu dłoni; zmuszanie do niespania
przez okres siedmiu do dziewięciu dni.
Tych oraz dziesiątków innych tortur doświadczył
czterdziestoletni mężczyzna, żołnierz. Wy torturowaliście
jeszcze dziecko! Okazuje się, że chociaż lata pięćdziesiąte i
osiemdziesiąte dzielą dwie dekady, jednak metody policji
politycznej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej były zawsze takie
same, zarówno za Bieruta, jak i za Jaruzelskiego.
– Jest, mam go! Wracaj, bo zastrzelę jak psa! – krzyczał
mężczyzna stojący na balkonie, wychylając się przez barierkę. –
Wracaj albo skacz! Jedna sztuczka i jesteś na dole!
Chłopak, który próbował uciekać, zaczął się ostrożnie cofać. Gdy
dotarł do balkonu, na którym czekał na niego mężczyzna z
pistoletem, czuł, że pomimo niskiej temperatury jest cały
spocony.
Wciągnięty za barierkę, upadł twarzą na posadzkę. Tamten złapał
go za koszulę
i wepchnął do mieszkania. Chłopak zdążył zauważyć, że Szymon
leży na podłodze, gdy tamci zaczęli go bić. Od tego dnia musiał
przyzwyczaić się do bólu…
Bili przez minutę, może dłużej. W końcu, gdy leżał twarzą do
podłogi, z szeroko rozstawionymi rękami i nogami, zostawili go
przez chwilę w spokoju. O czymś rozmawiali. Emil próbował
ogarnąć myślami to, co się stało w ciągu ostatnich minut. Nie
trwało to długo, bo zaraz przypomnieli sobie o nim.
– Łapy na kark, gnojku! – rozkazał jeden z nich.
Emil nie zrozumiał, docierały do niego słowa, ale ich sens… nie
mógł go pojąć. Jego wzrok padł na dłoń, a na niej… but, który
rozgniatał palce.
– Łapy na głowę, szczeniaku!
Z perspektywy podłogi tamci wydawali się ogromni. O tym, że są
silni i potrafią bić, Emil już wiedział, teraz przyszła kolej na
Szymona.
Gdy kolejny ból zaczął mijać, nadszedł następny,
niespodziewanie, z podbrzusza, i pytanie, odwieczny znak
zapytania i groźba tajnych służb.
– Kto tu przychodził? Mów, bo jak ci przypierdolę w jaja, to się
już nie podniesiesz!
Uderzenie dosięgło, ale nie podbrzusza, tylko karku. Emil w
życiu tak nie płakał, nigdy nie doświadczył takiego bólu,
dlatego w odruchu obrony wystękał:
– Powiem, powiem, wszystko wam powiem – teraz dopiero poczuł,
jak grube ma wargi. Spuchły, dlatego słowa, które wypluwał razem
ze śliną zmieszaną z krwią, brzmiały tak dziwnie.
Nad nim stał mężczyzna może dwudziestopięcioletni. Jak
pozostali, był wysoki i dobrze zbudowany, ubrany w spodnie
„ogrodniczki” ze zwężanymi nogawkami. Zgodnie z dyskotekową modą
miał włosy zaczesane do tyłu, a twarz okalała przerzedzona
bródka. Takich jak on można było spotkać w okolicach klubu
studenckiego „Hybrydy”. Pozostali byli ubrani w garnitury lub
marynarki, a kołnierzyki koszul spinały im szerokie krawaty.
– Czekaj, pamięć gnojkowi wróciła, chce gadać – jeden z mężczyzn
powstrzymał Hybrydowca, który przymierzał się do kolejnego
ciosu.
– Marek, tutaj przychodzi Marek – wyseplenił chłopak.
– Dobra, o szczegółach pogadamy sobie gdzie indziej. Wstawaj –
tym razem kopniak wylądował na plecach Emila.
– Łapy!
Skrępowali go paskiem od spodni.
– Niech szczeniak weźmie sweter.
– A po cholerę mu sweter? – zapytał Hybrydowiec.
Kumpel zignorował jego pytanie, mówiąc:
– Ty, on jest twój, to twoja własność, zrób z nim coś, ale tak,
żeby dojechał żywy do nas.
Hybrydowiec cynicznie uśmiechnął się do kumpla. Emil wyszedł z
mieszkania w jego towarzystwie oraz dwóch innych
funkcjonariuszy. Doszli do windy. Przy jej drzwiach stali jakaś
kobieta i starszy mężczyzna.
– Państwo pozwolą, że sami zjedziemy?
– Tak, oczywiście – odparła kobieta.
– Taki element mieszka przez ścianę. Wywrotowcy, jak ten tutaj.
Spojrzeli na Emila. Wyglądał strasznie. Spuchnięte wargi,
nabrzmiała twarz, a do tego pobrudzony krwią oraz drukarską
farbą.
Winda. Ciasno. Ciemno. Uderzenie w żołądek. Potem następny cios
w twarz.
– To na dobry początek. Teraz czekają cię takie niespodzianki.
Cały czas, a wiesz za co? Za to, że spierdalałeś.
– Przed nami się nie ucieka – dodał drugi głos w ciemnościach i
zaśmiał się głośno.
Wojskowym gazikiem zawieźli go do Pałacu Mostowskich. Po drodze
cały czas bił go Hybrydowiec. Ciało chłopaka stało się jednym
strzępem mięsa z nerwami na wierzchu. Każde uderzenie powodowało
brak oddechu, plamy przed oczami, tępy ból głowy.
– Zapierdalał skurwiel po balkonach jak małpa jakaś! – tymi
słowami przywitali się koledzy z kolegami na komendzie.
– Tylko nie bij po gębie, będą ślady, a to, co już ma, szybko mu
zejdzie.
– Za co, panowie, za co?!!
– Za nico.
– Za to, że masz szesnaście lat i bawisz się w politykę.
Michnika bzdety zachciało ci się drukować!
– Chudy jesteś jak oświęcimska szkapa.
– Przepraszam, tylko nie bijcie – prosił. – Ja tego już dłużej
nie zniosę.
– Patrzcie, jaki grzeczny, daj mu Heniu po nerkach, bo jakby
mógł, to powywieszałby nas wszystkich na drzewach…
– Ta, razem z rodzinami. A na drzewach zamiast liści będą wisieć
komuniści. Jeszcze zobaczysz, gnojku, kto tu, kurwa, zawiśnie!
– Co tak się przewracasz, papiery mi z biurka zrzucasz i bałagan
robisz?! – podbity blachą zimowy trzewik wylądował na żebrach
Emila.
Tak właśnie wyglądał pierwszy dzień zatrzymania
siedemnastoletniego Emila.
Czym zasłużył sobie na takie traktowanie? Ogień nie spalił
kamienia. Za to wywołał ogromny gniew bękartów krwawego Feliksa.
Emil był jednym z tych, których tamci chcieli upodlić, ale oni
są zbyt mali, dlatego nie zabrali mu godności pomimo swych
perfidnych i cynicznych sposobów. Musiał przecież znać te słowa,
wyjęte z poematu Tebaida napisanego przez rzymskiego
poetę Stacjusza: Macte animo iuvenis! Medios paret ire per
enses nudaque pro cares opponere pectore muris5. To motto
jego szkoły – XI Liceum Ogólnokształcącego im. Reja w Warszawie.
Poszedł z nimi na miecze, z obnażoną piersią, poszedł po słońce.
Mamie zostawił list…
Krystyna miała dwadzieścia jeden lat, gdy urodziła Emila. Odkąd
syn poszedł do liceum, zaczęła się o niego poważnie bać. Działo
się tak dlatego, że szybko zorientowała się, iż razem z kolegami
i koleżankami Emil dużo rozmawia o historii, o tym, co dzieje
się w kraju, o „Solidarności”. Nie były to bezpieczne rozmowy.
Potem założył jeszcze tę szkolną gazetę i kabaret.
Teraz płakała. Przed nią na stole leżała kartka wyrwana z
zeszytu, którą Emil zostawił, wychodząc z psem nad Wisłę.
Jeszcze raz przez łzy przeczytała tych kilka zdań nakreślonych
długopisem:
„Poszedłem po słońce z psem i przysposobieniem obronnym. Niech
przy Tobie będzie Mahariszi, lecz przy mnie, jako kontrast w
stosunku do intruza, który bez mojej woli we mnie jest, czyli
Podsiadły – nauczyciela PO. Bądźmy czujni i zjedzmy razem obiad
po moim powrocie, a będzie to godzina słońca takiego, które
niepotrzebne mi będzie, i wrócić będę mógł na łono
Bonifraterskiej 16 m. 27. Emiliszczek”.
Każda tragedia ma swój początek. W przypadku Emila miał on
miejsce 10 lutego 1982 roku.
Zima przełomu lat 1981/1982 była ostra i śnieżna. Do tego stan
wojenny spowodował, że przez kilka dni na ulice nie wyjeżdżały
pługi. W wielu miastach na chodnikach potworzyły się zaspy, a
ulice stały nieprzejezdne. Zresztą ludzie w tamtym czasie
wychodzili z reguły na dwór tylko z konieczności.
To sprzyjało spotkaniom Emila i Artura nad Wisłą.
– Szeroki zamach i rzuuut – butelka wypełniona wodą i zatkana
papierowym korkiem wylądowała z trzaskiem na łasze piasku, która
wyrosła jakieś pięć metrów od brzegu.
– Dobrze, bardzo dobrze – Artur pochwalił Emila.
– Teraz ty.
Artur sięgnął do szkolnej torby. Każdy z nich przyniósł ze sobą
po kilka pustych szklanych butelek, które teraz napełniali w
rzece i rzucali do celu.
– Jak myślisz? Uda się nam?
Artur przykucnął i chroniąc ogień zapałki w dłoniach, odpalił
papierosa.
– Co ma się nie udać? Jak wszystko dokładnie przygotujemy,
ustalimy plan ewakuacji, dobrze wyznaczymy godzinę, będzie
dobrze.
– Mało nas. Pomnik musi zapalić się jak pochodnia.
– Też o tym myślałem. Żeby bezpiecznie uciec z placu, musimy
rzucić na dziada po góra dwie butelki i spadać.
– Masz kogoś na oku?
– Dwóch kumpli mogę spytać. Trzeciego jakoś się zwerbuje do
akcji.
– Wiesz, ten ktoś musi być pewny.
– Wiem, nie musisz mi przypominać. Napełniaj butelkę i wal,
musimy obrzucać Feliksa bez pudła.
Trzask, butelka w celu.
– Pięknie – taki niepozorniak z ciebie, ale cela to ty masz.
Emil uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Poczęstujesz papierosem?
– Jasne, chcesz zapalić?
– A daj.
– Tylko sam sobie odpal, bo na tym wietrze zapałki gasną jak
cholera.
– Żeby tylko pomnik nam szybko nie zgasł – chłopcy zaśmiali się
głośno.
Emil zaciągnął się i szybko opanował oddech, by nie zakaszleć.
Papierosy może i nie były zbyt dobre, ale jakoś tak dziwnie
dodawały mu męskości. Wiedział, że gdyby urodził się pod koniec
ubiegłego wieku, to z pewnością zaciągnąłby się do legionów
Piłsudskiego. Dlatego może tak właśnie nazwali siebie –
„Piłsudczycy”.
– Mam nadzieję, że tak skończą – stwierdził Artur, patrząc na
peta wgniecionego podeszwą buta w ziemię.
– Co skończą? – zapytał Emil, wydmuchując dym przez półotwarte
usta.
– Nie „co skończą”, tylko „kto skończy” – oni. Teraz są
wszystkim, a w przyszłości będą nikim. Nie podniosą się już z
kolan.
– Wierzysz w to?
– A dlaczego nie? Ty też wierzysz, to po co pytasz?
– Żeby się upewnić.
– Tak, nie jesteś w tym osamotniony, jeżeli nas dwóch w to
wierzy i tylu innych, to nie możemy być wariatami.
– Jesteśmy wariatami, tylko że nie psychicznymi, a politycznymi.
Kiedyś z Tomkiem rozmawiałem o tym, co robimy. Zacytował mi
wtedy słowa Rafała Leszczyńskiego, który żył w XV wieku i
powiedział: „Milsza mi niebezpieczna wolność niż bezpieczna
niewola”. Takiego życia nienawidził również Piłsudski, zresztą w
pozytywnym rozumieniu tego słowa on też był wariatem, biedakiem
o jednych portkach, który doprowadził do tego, że Polska
powstała z kolan.
– Popełnił jeden błąd.
– Niby jaki?
– Ano taki, że nie dobił bolszewików w 1920 roku, gdyby to
zrobił, to dzisiaj nie byłoby tego całego komunistycznego syfu.
– A Warszawa byłaby dalej stolicą prywiślańskiej guberni.
Przecież „biali”, tak jak i „czerwoni”, byli przeciwni
niepodległej Polsce.
– Ale przynajmniej Kołczak, Denikin i Wrangel dobiliby Lenina,
Trockiego, Stalina i Dzierżyńskiego.
– Nie Piłsudski, to my dobijemy tego ostatniego bolszewika.
Spalimy go, a może w przyszłości ktoś podłoży pod cokół dynamit
i wysadzi go w powietrze.
Emil nie mógł przewidzieć, że stanie się to już za siedem lat, a
pomnik, który odsłonięto w lipcu 1951 roku, przestanie istnieć.
Odsłonięto go w dwudziestą piątą rocznicę śmierci
Dzierżyńskiego, a Plac Bankowy, na którym stanął twórca CzeKa,
przemianowano na plac jego imienia. Napis na cokole był zdaniem
wygłoszonym przez Bolesława Bieruta: „Feliks Dzierżyński to duma
polskiego ruchu rewolucyjnego”. Emil i jego koledzy byli
drugimi, którzy odważyli się podnieść ręce na towarzysza
Feliksa. Pierwszymi byli ci, którzy w latach pięćdziesiątych
oblali mu dłonie czerwoną farbą.
„Piłsudczycy” nie tylko obrzucili go butelkami z farbą, ale
również z benzyną. Świadkiem tego wydarzenia był między innymi
starszy mężczyzna, który z nastoletnią wnuczką szedł wtedy na
umówioną prywatną wizytę lekarską.
Wyszli z domu o godzinie szesnastej pięćdziesiąt, kilka minut
później byli już na Placu Bankowym (dziadek Tadeusz był upartym
staruszkiem, który nie mógł przyzwyczaić się do powojennych nazw
ulic i placów w stolicy). Zosia uważnie patrzyła pod nogi,
uważała, by dziadziuś, którego prowadziła pod ramię, nie potknął
się. Nagle stanęli. Starszy mężczyzna ściągnął czapkę.
– Co się stało?
– Nie widzisz tego?
Dwóch lub trzech zamaskowanych mężczyzn w kominiarkach, a może
było ich więcej, rzucało w pomnik butelkami. Wszyscy mieli
biało-czerwone opaski naciągnięte na rękawy kurtek. „Jak
powstańcy” – pomyślała Zosia.
Nagle w dłoni jednego z nich zabłysła zapalniczka, płomień
szybko objął szmatę nasączoną benzyną, która służyła za korek
oraz zapalnik. Feliks stanął w płomieniach.
Kilka minut po godzinie siedemnastej życie zamarło na Placu
Bankowym. To było coś niesamowitego. W czasie stanu wojennego, w
pobliżu komendy Milicji Obywatel-skiej, ktoś odważył się to
zrobić. Pomnik zajął się ogniem, a mężczyźni zaczęli uciekać. Za
jednym z nich ruszył w pościg samochód, Zosia poprosiła w
myślach Pana Boga o szczęśliwą ucieczkę tych chłopców.
– Dziadziuś, ty płaczesz? – zapytała, widząc łzy w jego oczach.
– Naprawdę? – zapytał zdziwiony mężczyzna, wnuczka pokiwała
głową. – Oby im się udało.
– Chodźmy już, tutaj może być zaraz gorąco – poprosiła.
– Nie bój się ich. Przetrwałem w tym mieście okupację niemiecką
i stalinizm, w ich wieku grzebałem w warszawskich gruzach
kolegów i taplałem się w gównie kanałów. Żadnych cymbałów,
którym szefuje pryncypał Dzierżyński, nie boję się!
Złapali wtedy Marka, który jako ostatni został zwerbowany do
akcji w lokalu „Igloo” na Nowym Świecie. Emil razem z Arturem
uciekli do mieszkania przy ul. Bonifraterskiej. W drzwiach
przywitała ich Krystyna. Chłopcy szybko i głośno oddychali,
przeżuwając w ustach gęstą od zmęczenia ślinę. Artur stał,
oparłszy dłonie na kolanach, Emil przykucnął przy ścianie.
– Chłopaki, coś się stało, biegliście?
Tamci zaczęli się głośno śmiać.
– Wchodźcie, nie zachowujcie się tak głośno.
W przedpokoju matka Emila jeszcze raz powtórzyła pytanie:
– Co się stało?
Syn przeszedł do kuchni, odkręcił kran i nalał wody do szklanki,
którą następnie szybko wychylił, po czym jeszcze raz ją napełnił
i podał koledze.
– Mama się nie martwi. Po prostu odezwała się w nas szczeniacka
krew i zaczęliśmy się ścigać.
Matka usiadła na krześle stojącym przy szafce z butami, głośno
westchnęła.
– Czy wy, dzieci, wyobraźni nie macie? Przecież mógł was widzieć
jakiś nadgorliwy mundurowy, który, mało myśląc, wziąłby was za
bandytów.
– E, tam, mama to martwi się na zapas. Nic się nie stało,
jesteśmy cali i zdrowi – Emil rozłożył lekko ręce i okręcił się
wokoło. Artur widząc to, też się uśmiechnął. Gdy Emil
odprowadził gościa przed klatkę schodową i wrócił do domu,
usiadł w kuchni. Mama stawiała właśnie na gazie zupę, która
miała być obiadem na następny dzień.
– Co będziemy jutro jeść?
– Ogórkową – odparła zdawkowo Krystyna.
– Mama się gniewa czy co?
– Nie, dlaczego miałabym się gniewać?
– Przecież widzę, że mama jest obrażona.
– Bo nie mówisz mi prawdy. Wiesz, jak bardzo nienawidzę
kłamstwa, zresztą nie tak cię wychowałam, przecież zawsze trzeba
mówić prawdę.
– Niestety, nie zawsze, mamo.
– Nie rozumiem, a siódme przykazanie?
– Czasami, mamo, trzeba skłamać, dla dobra…
– Czy syn może okłamać własną matkę, czyżbyś zapomniał również o
czwartym przykazaniu?
– Nie zapomniałem, przecież mama wie…
– O co chodzi? Jak mi powiesz, będę spokojniejsza.
Emil uklęknął przy mamie, która usiadła na kuchennym taborecie.
Jej dłonie o długich palcach ścisnął w swoich i pocałował.
– Przepraszam – powiedział i położył głowę na jej kolanach.
Matka zaczęła go głaskać po włosach.
– Nie mogłem wygadać się przy Arturze, taką mamy umowę, że
nikomu nie możemy o tym powiedzieć.
– Ale mnie możesz.
– Wiem, mamo.
– O co chodzi?
– Razem z kolegami podpaliliśmy pomnik Dzierżyńskiego.
– Co zrobiliście?! – Krystyna gwałtownie wstała.
– Obrzuciliśmy butelkami z farbą i koktajlami Mołotowa pomnik
Czerwonego Feliksa.
– Boże mój, nie mów o tym nikomu!
Po kilku dniach Krystyna przeczytała w „Trybunie Ludu” o
chuligańskim napadzie oraz o tym, że zatrzymano sprawców
podpalenia pomnika. Oczywiście było to kłamstwo, bo Emil wpadł
dokładnie trzy tygodnie później, gdy drukował z kolegami
„bibułę” Adama Michnika, zatytułowaną Będę krzyczał.
Prawie nikt oprócz Krystyny nie krzyczał. Ona krzyczała w ciszy,
modliła się i płakała. Właśnie wyszła z mieszkania, gdy zapukali
do drzwi, otworzył mąż. Tamci, mając nakaz, przeprowadzili
rewizję, wcześniej powiedzieli mu, że Emil został zatrzymany i
przebywa w Pałacu Mostowskich.
– Jak pani mówi?
– Emil Piotr Barchański, urodzony szóstego czerwca 1965 roku.
Oficer dyżurny jeszcze raz zaczął przeglądać rejestr zatrzymań.
– Przykro mi, ale nikt taki nie przebywa u nas.
– To niemożliwe, panowie, którzy przeprowadzili rewizję,
powiedzieli mężowi, że syn jest właśnie tutaj.
– Droga pani, może ma być, bo jak ja nie mam go w papierach, to
znaczy, że w tej komendzie nikt taki nie jest zatrzymany –
milicjant podniósł głos.
– Ale może jeszcze raz pan sprawdzi?
– Do widzenia. Ja tutaj pracuję.
– Chodźmy, nic tu po nas – mąż delikatnie złapał Krystynę pod
rękę i wyprowadził na ulicę. – Nie płacz, wszystko będzie
dobrze. Może faktycznie tamci się pomylili, a może w nerwach ja
coś przekręciłem?
– Nie, nic nie przekręciłeś – Krystyna wytarła nos w chustkę. –
To oni coś kręcą. Czuję, że coś jest nie tak.
– Chodźmy do domu, tam w spokoju pomyślimy, co robić dalej.
– Czekaj, przecież Emil jest nieletni, oni nie mają prawa
trzymać go w areszcie dla dorosłych. Może jest w izbie dziecka?
– Gdzie to jest?
– Chyba na Wiśniowej.
– To jedźmy tam, na pewno masz rację.
Niestety, tam również nikt nic nie wiedział o Emilu. Krystyna
zdawała sobie sprawę z tego, że jej możliwości poszukiwania syna
wyczerpały się, dlatego postanowiła zatelefonować pod numer,
który przekazano jej wraz z informacją, że Emil idzie na akcję.
Miała dzwonić, „gdyby jednak coś się wydarzyło”.
– Halo, dzień dobry, z tej strony Barchańska, matka Emila.
– Dzień dobry, miło mi.
– Z kim rozmawiam, jeśli mogę wiedzieć?
– Przepraszam, nie przedstawiłam się, Krystyna Pochwalska.
– Miło mi, syn dużo opowiadał mi o pani.
– Pani wie, co się stało?
– Nic nie wiem oprócz tego, że Emil nie wrócił do domu, a w
naszym mieszkaniu była rewizja.
– Otóż Emil i Szymon zostali aresztowani w lokalu przy ulicy
Kijowskiej.
– Wiedziałam, ja przeczuwałam, że to tak się skończy…
– Niech pani nie płacze, proszę do mnie przyjść. Porozmawiamy.
Na drugi dzień Pochwalska zadzwoniła do matki Emila z
informacją, że Szymek właśnie wrócił do domu. Ożyła nadzieja.
Szymon opowiedział o ucieczce Emila na balkon, o tym, że ich
poturbowali, a w areszcie trzymali ich oddzielnie.
– Przepraszam, ale muszę zadać to pytanie jako matka.
– Proszę pytać.
– Dlaczego ty jesteś na wolności, a mojego syna trzymają Bóg wie
gdzie?
– Według mnie tutaj chodzi o pomnik, ich w ogóle nie
interesowała nasza drukarnia. Być może ktoś sypnął Emila, bo ten
na przykład sam się przed kimś wygadał i tamci mają pewność, że
brał udział w tej akcji.
Szymon zamilkł, patrzył na Krystynę i zastanawiał się, czy jej
to powiedzieć. Kobieta zauważyła jego wahanie.
– Coś jeszcze?
– Tak, proszę pani.
– Będą go bić?
Szymon pokiwał głową, a następnie dodał:
– Chyba że od razu zezna, kto był z nim wtedy na placu
Dzierżyńskiego.
– Mój syn nigdy nie zadenuncjuje kolegów dobrowolnie.
– Więc pani sama sobie odpowiedziała na swoje pytanie.
– Masz papierosa?
Szymon poczęstował matkę Emila, sam również zapalił.
– Niech pani będzie dobrej myśli.
– Modlę się. Codziennie modlę się za niego, choć nawet nie wiem,
gdzie jest, czy w ogóle…
– Proszę tak nie mówić, wszystko będzie dobrze.
O Emilu wciąż nikt nic nie wiedział, zarówno w izbie dziecka,
jak i w Pałacu Mostowskich. Z jednego miejsca odsyłali Krystynę
w drugie.
Dopiero piątego marca wróciła nadzieja. Było wczesne popołudnie,
gdy ciszę mieszkania przeszył dzwonek do drzwi.
– Dzień dobry, moje nazwisko Rojek, Artur Rojek. Ja i kolega
jesteśmy aplikantami w sądzie dla nieletnich. Przyjechaliśmy do
państwa w sprawie Emila.
– Dzięki Bogu.
Krystyna zaprosiła mężczyzn do środka.
– Proszę, niech panowie wejdą dalej, nie stójmy tak w
przedpokoju.
– Nie mamy czasu, zresztą państwo również. Emil za godzinę
stanie przed sądem i będzie przesłuchany. Syn jest nieletni,
dlatego państwa obecność jest konieczna w tych okolicznościach.
Po tylu dniach w końcu spotkali się na sądowym korytarzu, matka
i syn. Emilowi udało się podbiec do mamy, która mocno przytuliła
go do siebie. Czuła, jak niewidzialna siła ściska jej gardło.
Musiała się powstrzymywać, żeby nie zapłakać. Zdawała sobie
sprawę z tego, że to może spowodować rozklejenie się Emila, a
tego nie chciała.
– Mamo, nie denerwuj się i bądź dobra dla tego pana po prawej,
ponieważ on był dla mnie dobry. Wiesz, mamo, chyba go nawróciłem
na wiarę w Boga.
Emil mówił o jednym z esbeków, którzy eskortowali go na
przesłuchanie. Porucznik uśmiechnął się do Krystyny, jakby
usłyszał szept młodego aresztanta.
– Jesteś, synku mój, kocham cię, modlę się w twojej intencji.
– Dziękuję, mamo. Muszę ci coś ważnego powiedzieć. Mamo, tam w
lokalu na ulicy Kijowskiej, gdzie nas zatrzymali, zostawiłem
notes, nie mówili o nim w śledztwie, więc chyba dalej leży za
tapczanem, pojedź tam. Może go nie znaleźli...
Przesłuchanie Emila prowadziły dwie sędziny i dwóch oficerów
Służby Bezpieczeństwa.
– Czyli przyznajesz się do tego, że wspólnie z innymi osobami, w
porozumieniu
z nimi, chciałeś zniszczyć pomnik Feliksa Dzierżyńskiego,
oblewając go farbą, a następnie podpalając go?
– Tak, zrobiłem to z premedytacją.
– Rozumiem – sędzina znów spojrzała do akt śledztwa, a po kilku
sekundach znów zadała pytanie: – Proszę dokładnie zastanowić się
nad odpowiedzą na moje następne pytanie. Czy był to czyn
chuligański, czy ideowy?
Emil bez zastanowienia odparł:
– Oczywiście, że jak najbardziej ideowy.
– W jaki sposób przygotowywaliście się więc do akcji? Przecież
nie był to spontaniczny wyczyn.
– Nasze spotkania zawsze odbywały się na ulicy, najczęściej na
Starym Mieście.
Tym razem pytanie zadał oficer SB, który również brał udział w
przesłuchaniu:
– Podczas wcześniejszego przesłuchania zeznałeś, że „mózgiem”
waszej operacji był Tomasz Sokolewicz – esbek położył przed
Emilem protokół przesłuchania. – Podtrzymujesz to?
– Tak.
– Nie słyszałem.
– Tak, podtrzymuję to zeznanie – Emil podniósł nieco głos.
– Chodzicie do tej samej szkoły?
– Jak kilkuset innych uczniów.
– Pani sędzino, nie mam więcej pytań do aresztowanego.
Sędzina jeszcze raz spojrzała w akta.
– Panie poruczniku, widzę, że Barchański miał początkowo stanąć
przed trybunałem wojskowym, zaplanowano rozprawę w trybie
doraźnym już czwartego marca.
– Tak, pani sędzio.
– Dlaczego do tego nie doszło? – sędzina zdjęła okulary i
położyła je przed sobą
na aktach.
– Mogę odpowiedzieć na to pytanie, ale poza protokołem.
– Niestety, na tej sali wszystko jest protokołowane, a ja
nalegam, by odpowiedział pan na moje pytanie.
– Sędzia wojskowy, który zapoznał się z aktami – oficer wskazał
palcem na papiery leżące przed sędziną – stwierdził, że
oskarżony jest nieletni i jako taki może odpowiadać przed sądem
cywilnym.
– Słuszne rozumowanie.
Sędzina zamknęła teczkę z aktami. Najpierw spojrzała na
Krystynę, a potem
na Emila.
– A dlaczego ty to wszystko, synu, robisz?
– Ponieważ taki socjalizm, jaki proponuje ten rząd i ta partia,
jest nie do przyjęcia.
– Rozumiem, mamy więc pierwszą sprawę polityczną nieletniego. Na
dzisiaj koniec, termin rozprawy wyznaczam na siedemnastego
marca.
Matka z synem pożegnali się wtedy wzrokiem. Emila zawieźli
tamtego dnia do poprawczaka na Okęciu.
Notes leżał tam, gdzie zdążył go schować Emil, pod tapczanem,
zaś na tapczanie była jego torba ze szkolnymi książkami. Nikogo
nie zainteresowała jej zawartość.
W końcu doszło do konfrontacji Tomka i Emila. Krystyna była
załamana tym, że syn oskarżył niewinnego człowieka. Emil
próbował jej to wytłumaczyć, gdy znów mieli na korytarzu kilka
minut dla siebie.
– Muszę to wytrzymać. Jeszcze trochę, mamo. Nie mogłem się
odkryć. Gdybym się teraz załamał i wycofał swoje zeznania, nie
wytoczyliby Tomkowi sprawy. Szukaliby jakiegoś innego fałszywego
świadka. A przecież tylko ja mogę powiedzieć na jego rozprawie,
że jest niewinny…
– Synku, wierzę, że wiesz, co robisz.
– Wiem mamo i ufam w Bożą łaskę.
– Emilku, czy tylko mnie powiedziałeś, czy jeszcze komuś o tym
wszystkim?
– O czym?
– O pomniku.
– Andrzejowi.
– Temu samemu?
– Tak, temu, który zwerbował mnie do druku.
Dwa lata w zawieszeniu oraz opieka kuratora do czasu osiągnięcia
pełnoletności, brzmiał wyrok.
– Według Sądu był to czyn nieprzemyślany, będący jednak czynem
politycznym nieletniego, który w ten sposób chciał
zamanifestować swój krytyczny stosunek wobec stanu wojennego,
ponieważ marzy mu się, cytuję: „sprawiedliwa Polska” – mówiła
sędzina.
Wolność nie przyszła tego samego dnia. Zamiast do domu, jeszcze
raz trafił do znienawidzonego Pałacu Mostowskich.
– Na sprawie Sokolewicza masz zeznawać tak, jak się umawialiśmy.
Rozumiesz?
– Tak.
– Ja wiem, że masz, gnojku, swój rozum i chcesz żyć, a jeszcze
bardziej chcesz, żeby po ziemi chodzili twoja matka i ojciec.
„Boże, wybacz, jak ja ich nienawidzę!”.
– Jak mnie nie posłuchasz, to wiesz…
– Wiem.
– Możemy ci wlać ćwiartkę, a później wpadniesz pod tramwaj albo
samochód, żadna sztuka po pijanemu. W ostateczności możesz też
skończyć w rzece…
– Nienawidzę wody.
– No i bardzo dobrze, utopić się jest bardzo łatwo.
Pewnego majowego poranka, kiedy władza zniosła na jeden dzień
godzinę policyjną, matka z synem oraz Krystyną Pochwalską
spacerowali po mieście, napawając się wolnością. Gdy robotnicy
wychodzili do pracy na pierwszą zmianę, oni wrócili do domu.
Pijąc ciepłą kawę, rozmawiali.
– Martwi mnie to fałszywe oskarżenie Tomka, jakoś nie może mi to
wyjść z głowy, przecież to jest kłamstwo, synu.
– Nic się nie bój, mamo. Tomkowi nic się nie stanie.
– Ale Tomek siedzi, a ty nie, Szymon też jest na wolności.
– Mamo, irytuje mnie, że myślisz za mnie. Ja już dawno, już
wtedy, kiedy mnie bili, wiedziałem, co dalej zrobię. Nie
zmieniłem zdania i nie zmienię. Nie mam wpływu na to, że Tomek
teraz siedzi. Muszę czekać do jego rozprawy. Zapewniam cię: on
wyjdzie z więzienia. Nawet gdybym miał za to zapłacić życiem...
Emil odwołał swoje zeznania na rozprawie Tomka. Powiedział, że
wymuszono je na nim biciem.
– Do bardzo metodycznych sposobów bicia należy pałowanie po
piętach – relacjonował. – Wkładali mi palce między drzwi.
Straszyli włożeniem jąder w szufladę; borowaniem zęba, ale nie
tak, jak stomatolog, lecz tuż przy nerwie przednich zębów;
łamaniem rąk jakąś „japońską metodą”, o której nic nie wiem, ale
brzmiało to groźnie. Być może był to blef, nie mam pojęcia. Bili
mnie też pałką po dłoniach i kolanach, ponadto straszyli
zgaszeniem papierosa na powiece. Proszę mi wierzyć, trudno mi to
wszystko mówić, bo wiem, że to nieprawdopodobne, i boję się, że
gdybym zaczął wyliczać kolejne ich metody, to, czym straszyli,
lub to, co wobec mnie zastosowali… wtedy po prostu by mi nie
uwierzono, bo ja sam też bym nie uwierzył. Jeszcze raz powtórzę:
moje bezpodstawne oskarżenie Tomka Sokolewicza było tylko po to,
by go „posadzić”.
– O czym świadek mówi? Czy świadek zdaje sobie sprawę z tego, że
za fałszywe zeznania grozi pięć lat pozbawienia wolności?! –
prokurator wstała z ławy i krzyknęła w stronę Emila.
– Pani prokurator, proszę nie przerywać świadkowi.
– Przepraszam, Wysoki Sądzie, ale…
– Świadek już zdaje sobie z tego sprawę. Proszę odpowiedzieć mi
na pytanie w związku z postawionym na tej sali oskarżeniem w
stosunku do funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa – sędzia tym
razem zwrócił się do Emila. – Czy to Jan Pol i Jerzy
Czemielipski siłą wymusili na świadku fałszywe zeznania?
– Nie, ci panowie mnie nie bili – zaprzeczył Emil. – Ci panowie
byli uprzejmi, zaprzyjaźniali się ze mną. Oni już tylko
zapisywali efekt pracy tamtych panów, tych od bicia.
– Proszę to dokładnie zaprotokołować. W związku z tym niech
świadek wymieni z imienia i nazwiska funkcjonariuszy, którzy
stosowali wobec niego przemoc fizyczną.
– Wysoki Sądzie. Ci panowie, kiedy biją, nie przedstawiają się,
ale jestem gotów
w każdej chwili ich rozpoznać. Tego było już za dużo jak na
nerwy pani prokurator.
– Jak świadek śmie mówić takie rzeczy i czy wie, co mu za to
grozi?!
Sędzia znów musiał ją uciszyć.
W życiu nic nie jest przypadkiem. Nie było nim również
pojawienie się w pobliżu Emila człowieka o imieniu Hubert,
starszego o pięć lat studenta handlu zagranicznego. Znajomość
szybko przerodziła się w przyjaźń i zaufanie. Hubert zupełnie
przypadkowo zamieszkał w tym samym domu co Barchańscy, a że
oprócz żony i syna miał też psa, chłopiec i mężczyzna razem
chodzili na spacery ze swoimi czworonogami. Te spacery przy domu
zupełnie przypadkowo stały się wypadami nad Wisłę, gdzie w
spokoju można było porozmawiać i uczyć się.
W czwartek trzeciego czerwca Szymon ostatni raz widział Emila.
Spotkali się na ulicy.
– Szymek, słuchaj, bierz psiaka i razem pojedziemy nad Wisłę po
słońce, będzie przyjemnie. Hubert to morowy facet, świetnie się
z nim rozmawia, zobaczysz.
– Przepraszam, ale akurat dzisiaj nie mam czasu, a zresztą jest
taki upał, że mózg mi się już gotuje i akurat słońca to mam
dość.
Tamtego dnia Emil nie wrócił do domu… nie wrócił już nigdy.
Major Jóźwiak nienawidził w swojej pracy jednego: stukania na
maszynie. Jego chłopskie dłonie bardziej pasowały do kosy niż
maszyny Paillarda. Dlatego wszystkie swoje notatki służbowe
dyktował sekretarce, a ta z szybkością pistoletu maszynowego
wystukiwała kolejne linijki tekstu.
– U góry, tak jak zawsze, mój stopień i funkcja oraz data.
– Kierownik Komisariatu Rzecznego KSMO.
– Tak jest. Poniżej notka informacyjna.
Sekretarka przesunęła wałek maszyny na nowy akapit.
– Niech pani pisze. W dniu piątego czerwca 1982 roku
funkcjonariusz ORMO patrolujący Wisłę w rejonie pięćsetnego
kilometra zauważył zwłoki mężczyzny. Zwłoki były ubrane w
krótkie spodnie, na nogach miał sandały. Jak ustalono, były to
zwłoki Emila Piotra Barchańskiego, zamieszkałego… Niech pani
spisze zameldowanie z dokumentów.
Sekretarka sięgnęła po legitymację szkolną, z której spisała
adres, po czym major dalej dyktował.
– Wymieniony wraz z Hubertem…, pani sprawdzi jego nazwisko, bo
mi wyleciało z pamięci.
– Wpisać, że jest studentem SGPiS?
– Tak, tak, studentem SGPiS, sąsiadem denata, udali się nad
Wisłę, gdzie bawili się ze swymi psami. W pewnym momencie Emil
Piotr Barchański oświadczył, że spróbuje przejść Wisłę wzdłuż
łach piasku.
– Czego, panie majorze?
– Łach, to takie wysepki. Hubert Jakiśtam.
– Rozumiem, że mam wpisać jego nazwisko?
– Dobrze pani rozumie, odwodzi go od tego zamiaru, lecz Emil
bierze długi kij i idzie. Po powrocie do domu okazało się, że
Emila nie ma. W dniu piątego czerwca znaleziono jego zwłoki.
Emil Barchański był uczniem pierwszej klasy Liceum
Ogólnokształcącego numer jedenaście, otworzyć nawias – Rej –
zamknąć nawias, przy ulicy Królewskiej. Niech pani poczeka,
muszę teraz spojrzeć w notatki.
– Mogę zapalić, panie majorze?
– Tak, niech pani pali, tu jest popielniczka. O, mam już, proszę
pisać. W szkole należał do nielegalnej organizacji młodzieżowej.
Razem z kolegami. T. Sokolewiczem i M. Marciniakiem brał udział
w akcji oblania farbą pomnika F. Dzierżyńskiego, a także
nielegalnego druku publikacji Michnika Będę krzyczał.
Matka wymienionego jest redaktorem w Młodzieżowej Agencji
Wydawniczej, ulica Koszykowa 6. Z ojcem Emila rozwiedziona,
obecnie zamężna za obywatela… spiszcie jego dane – major chwilę
poczekał, aż sekretarka odnajdzie nazwisko ojczyma. – …obywatela
artystę malarza. Badania zwłok nie wykazały żadnych obrażeń, a
także nie ujawniono alkoholu we krwi. Należy uznać, że Emil
Barchański, usiłując znaleźć przejście przez Wisłę, trafił na
głębię i utonął. Teraz będzie nowy akapit. Ze względu na żądanie
matki sprawę prowadziła Prokuratura Rejonowa za numer 1 DS. 2917
łamane przez 82. Dla informacji podaję, że grupa uczniów szkoły,
do której uczęszczał Barchański, sugerowała, że utopiła go
Milicja Obywatelska…
– Bezczelne – sekretarka udała albo faktycznie wzburzyła się,
dając temu wyraz energicznym ugaszeniem papierosa.
– …Obywatelska. Matka w szeregu pism do prokuratury sugerowała,
że…
– „Prokuratury” z dużej litery?
– No przecież, że nie z małej. Ja mam was uczyć ortografii, do
szkół pani nie chodziła?
Sekretarka zaczerwieniła się, a długa grzywka lekko opadła jej
na czoło.
– …sugerowała, że w sprawę zamieszany jest sąsiad, jak mu tam?
Sekretarka, nie odzywając się, wpisała jego imię i nazwisko.
– Sprawę umorzono z braku dowodów zaistnienia przestępstwa. No,
niech teraz to pani sprawdzi jeszcze raz, czy wszystko się
zgadza, i dać mi do podpisu, ale tak migiem, w ciągu piętnastu
minut.
– Tak jest, panie majorze.
Emil Piotr Barchański,
ur. 6 VI 1965, zm. 3 VI 1982 w Warszawie. 1980–1982 uczeń LO im.
Mikołaja Reja w Warszawie.
W 1981 redaktor szkolnej gazetki satyryczno-politycznej „Kabel”
i kabaretu szkolnego „Wywrotowiec”. 1981–1982 współpracownik RMP,
drukarz, kolporter podziemnej prasy i ulotek, 10 II 1982
uczestnik akcji oblania farbą i podpalenia pomnika Feliksa
Dzierżyńskiego w Warszawie. 3 III 1982 aresztowany podczas
drukowania ulotek i przetrzymywany w Zakładzie Poprawczym dla
Nieletnich na Okęciu w Warszawie, bity w czasie przesłuchań; 5
III 1982 przesłuchany przed Sądem dla Nieletnich, 17 III 1982
skazany przez ten sąd na 2 lata więzienia w zawieszeniu i opiekę
kuratora sądowego do czasu osiągnięcia pełnoletności, 18 III
1982 zwolniony z aresztu; w III 1982 spisał relację z
okoliczności aresztowania, przesłuchań i stosowanych wobec niego
środków przemocy. 3, 9 i 13 V 1982 uczestnik manifestacji
patriotycznych w Warszawie. 17 V 1982 świadek w sprawie
działaczy RMP – odwołał swoje wcześniejsze zeznania jako
wymuszone biciem i straszeniem przez funkcjonariuszy, których
miał wskazać na rozprawie 17 VI 1982. 3 VI 1982 zaginął; 5 VI
1983 z Wisły wyłowiono jego ciało.
Odznaczony pośmiertnie Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia
Polski (2007).
Anna Grażyna Kister |
Do
pobrania: |
|
Emiliszek (pdf, ok. 100 KB) |
Emiliszek (doc około 110 KB) |
Pierwsza znana mi książka o działaczach
opozycyjnych, nie atrapach.
Poznajemy w niej ludzi, którzy w najtrudniejszych
momentach historycznych zdobyli się na bohaterstwo:
podpalających specjalną mieszanką farby i benzyny, z bronią w
ręku pomnik Feliksa Dzierżyńskiego, patrona bezpieki na placu
Dzierżyńskiego (dzisiaj Bankowy) położonym przed wejściem do
Pałacu Mostowskich i na skrzyżowaniu szlaków północ-południe i
wschód-zachód w centrum Warszawy w lutym 1982 czy przecinających
paski klinowe kilkudziesięciu autobusów w krakowskiej zajezdni
autobusowej w 1986 roku.
Możecie Państwo wyobrazić sobie reakcję aparatu
władzy na palącego się blisko 10 metrowym płomieniem Feliksa
Dzierżyńskiego na placu będącym miejscem koncentracji plutonu
ZOMO, czy na wiadomość, że zgodnie z zaleceniem podziemnej
„Solidarności” autobusy nie wyjadą na krakowskie ulicę.
To tylko dwa z dziewięciu opowiadań.
Tekst ten nie
był ze mną konsultowany i stanowi wyłącznie wytwór wyobraźni
Autora.
VViktoria
nie jest książką dla każdego. W swojej
wymowie jest prawdziwa - zapach strachu
miesza się z szelestem banknotów, sen o wolności z marzeniem
Judasza o własnym poletku u obcego oligarchy. :)
Artur Nieszczerzewicz, Marek
Marciniak i Jacek Zaba - dzielni ludzie...
Tomasz Sokolewicz
|
|
O Autorze:
Sebastian Reńca, historyk i dziennikarz, zaczynał w „Polsce
Dzienniku Zachodnim”, pisywał do „Tygodnika Solidarność”,
„Najwyższego Czasu!” i „Opcji na Prawo”. Współpracował z polskim
miesięcznikiem na Litwie „Soleczniki”. Jako prozaik debiutował w
2009 r. powieścią „Ślady” (Wydawnictwo Prozami). Opublikował
również „Z cienia. Powieść o żołnierzach wyklętych” (Wydawnictwo
Fronda). |
|
W toku prac nad Encyklopedią, powstał nowy cykl wydawniczy
zatytułowany „Biblioteka Encyklopedii Solidarności”. Promującą
go książką jest zbiór opowiadań Sebastiana Reńcy, pt „VViktoria”.
Przedstawia w nich losy bohaterów, uwikłanych w historię
„Solidarności” oraz ich działań na rzecz wolności. Wiele postaci
opisanych w „Wiktorii”, pozostających często na marginesie
historii, dostało dzięki Reńcy szansę wyraźniejszego
zaistnienia w świadomości społecznej.
Są wśród nich m. in. działacze „Armenii” (zakonspirowanej
komórki RKW Mazowsze), którzy 22 lipca 1984 roku, powiesili w
centrum Warszawy kukłę generała Jaruzelskiego, jest Jacek Żaba,
za próbę zorganizowania strajku osadzony w jednej celi z
kryminalistami, co doprowadziło go do samobójstwa czy Emil
Barchański, najmłodsza ofiara stanu wojennego. W jedenastu
opowiadaniach autor umiejętnie połączył autentyczne wydarzenia z
fikcją literacką, dzięki czemu powstała wyjątkowa książka.
|
|
Książka
jest wydana na pieknym kredowym papierze. Do nabycia w kazdej dobrej
ksiegarni lub w wydawnictwie:
POKOLENIE, 40-059 Katowice, pl. Drzymały 9/4, tel.
32-2090002,
32-2090003
NIP: 634-22-35-100
Bank Śląski S.A. Oddział VII Katowice, nr konta: 37 1050 1214 1000 0022
7231 8144
Cena 25 PLN
|
|